29 sierpnia 2014

29 sierpnia 2014

Na początku krótko wyjaśnię: na wolontariat do Chin pojechałam za pośrednictwem organizacji AIESEC i programu Global Citizen. Informacje na ten temat można znaleźć na globalcitizen.pl, więc nie będę się nad tym rozwodzić i od razu przejdę do rzeczy, czyli mojej opinii. Na początku jak zwykle będzie sporo marudzenia, ale zachęcam do doczytania do końca ;)

Zacznę od tego, że tak naprawdę wcale nie chciałam jechać do Chin. Zgłosiłam się do AIESEC z myślą o wyjeździe do Malezji. Dlaczego właśnie tam? Powodów było wiele - kraj azjatycki, do tego muzułmański, niezagrożony epidemiami, klęskami żywiołowymi, blisko Singapuru, który bardzo chciałam zobaczyć oraz Tajlandii i Indonezji, ponadto nie potrzebowałabym do niego wizy. Jak tylko dostałam dostęp do bazy projektów, natychmiast zaaplikowałam na malezyjskie, będąc pewną, że na któryś z nich pojadę. I tu nastąpiło pierwsze rozczarowanie. Okazało się, że za większość projektów w Malezji odpowiedzialna była jedna i ta sama osoba, która, mimo moich licznych przypomnień i próśb, odpisywała mi na maile raz na tydzień. Czekałam i czekałam, chciałam już coś postanowić, bo bilety lotnicze drożały z tygodnia na tydzień, niestety ten ktoś leciał sobie w kulki i olewał sprawę. Minął miesiąc, zanim doszło do wywiadu przez Skype, niestety, nigdy nie otrzymałam odpowiedzi z jego wynikiem... Postanowiłam więc olać ten komitet, bo skoro ludzie tam są tak nieodpowiedzialni, to nie ma sensu z nimi pracować.

Potem przyszła kolej na Tajwan. Zaaplikowałam i dostałam się na projekt, dwa tygodnie ustalałam szczegóły i kiedy już miałam podpisywać dokumenty, napisali mi, że mam jechać na inny projekt niż ten, na który aplikowałam (wtf?). Przysłali mi ofertę, której nigdy nie widziałam na oczy, nie zgadzały się daty ani warunki, o których wcześniej była mowa, a dziewczyny z komitetu w Lublinie powiedziały mi, że oferta jest niekompletna, ma nieodpowiedni status i formalnie nie mogę jej podpisać. Przekazałam to komitetowi na Tajwanie, na co wzruszyli tylko ramionami i powiedzieli, że to jest moja oferta i albo się na nią zgadzam, albo nie. Tak więc - zostałam z niczym. W połowie kwietnia.

Byłam tym wszystkim strasznie zirytowana, chciałam załatwić tą sprawę przed majówką z obawy, że ceny biletów sięgną potem kosmosu. Postanowiłam więc zaaplikować jeszcze na kilka projektów na Tajwanie i w Chinach i po prostu wybrać ten, z którego odpowiedzą mi najszybciej. Tak trafiłam na mój projekt - odpowiedź na maila z aplikacją dostałam bardzo szybko, wywiad odbył się kilka godzin później, a godzinę potem miałam już odpowiedź twierdzącą. Byłam zadowolona, że wszystko poszło tak sprawnie i postanowiłam jechać tutaj, choć nie byłam jakoś szczególnie zachwycona tym, że jadę do Chin.

Po przyjeździe czekały na nas jednak niespodzianki: okazało się, że szkoła, w której mieliśmy uczyć przez pierwsze dwa tygodnie wycofała się z projektu i nie mamy nic do roboty. Ludzie przyjechali z drugiego końca świata, chcieli podróżować po Chinach, ale przewodniczący projektu (który miał 19 lat, był wybitnie niedojrzały i zgrywał nie wiadomo kogo) nie pozwolił im jechać - zamiast tego zorganizowali nam te całe tańce, które tak naprawdę nie były nikomu i do niczego potrzebne, marnując w ten sposób nasz czas. Ponadto okazało się, że przez kilka dni mamy się zajmować bezpańskimi psami w schronisku. Że co proszę? Psy na projekcie kulturalno-edukacyjnym? - taka była reakcja większości z nas. Schronisko było strasznie zaniedbane, większość psów chora, a my mieliśmy się nimi zajmować bez żadnych szczepień czy zabezpieczeń, co w ogóle nie wchodziło w grę. Powiedzieli nam więc, że to zajęcie "dla chętnych". Pomijam już aferę z moją wizą, w której przewodniczący projektu zachował się tak fatalnie, że nawet nie chce mi się o tym tu wspominać. Na szczęście był jedyną tak nieodpowiedzialną osobą, ale pech chciał, że to on odpowiadał za większość spraw związanych z projektem.

Opinia ta byłaby jednak bardzo krzywdząca i niesprawiedliwa, gdybym zakończyła ją w tym momencie, bo projekt i czas spędzony w Chinach z całą pewnością mogę zaliczyć do udanych. Owszem, proces rekrutacji kosztował mnie mnóstwo nerwów, projekt z pewnością nie był zorganizowany idealnie, ale tak naprawdę nie o to w tym wszystkim chodziło. Przede wszystkim dzięki AIESEC poznałam wiele niesamowitych osób, z którymi spędziłam genialnie te 6 tygodni. To tak świetne doświadczenie, że nie zniweluje go żadne z tych złych. Mimo, iż projekt nieco odbiegał od moich początkowych oczekiwań, nauczyłam się na nim bardzo wiele i zdobyłam doświadczenie, po które tam przyjechałam. A poza tym dobrych znajomych w różnych zakątkach świata, z którymi może uda się jeszcze kiedyś spotkać ;)




AIESEC ciągle daje więc ogromne możliwości, ale radzę osobom, które decydują się na wyjazd, żeby przygotowały się na ewentualne problemy z rekrutacją oraz na to, że projekt może sporo odbiegać od tego, co jest napisane w ofercie. Myślę, że taki wolontariat to idealna opcja dla osób, które nie mają bardzo sprecyzowanych wymagań, nie nastawiają się na zdobycie konkretnego doświadczenia ani wyjazdu w konkretne miejsce, a są po prostu otwarte na poznawanie ludzi i przeżycie przygody. Pisałam już kiedyś, że ze mnie karierowiczka - stąd zapewne te wszystkie rozczarowania :P

Podsumowując: polecam AIESEC i mimo paru złych doświadczeń zdecydowałbym się na wzięcie udziału w programie po raz drugi. :) 

Chciałabym jeszcze z tego miejsca bardzo podziękować za pomoc dziewczynom z lokalnego komitetu: Karolinie i Dominice. Za stały kontakt, odpowiedzialne podejście i pomoc w każdej trudnej sprawie. Dzięki! :)

2 komentarze:

  1. Czy ja dobrze widzę? Pojechałaś do Chin w JAPONKACH?!
    To nie dziwię się, że robili problemy np. z wizą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Aiesec to sekta, pozdro.

    OdpowiedzUsuń