24 sierpnia 2013

24 sierpnia 2013

Miało być na bieżąco, ale się nie udało, więc z lekkim opóźnieniem - relacja z ulicznego muzykowania w naszym rodzinnym mieście.


Generalnie lubelscy uliczni muzycy kojarzą mi się na ogół z artystami w stylu "nie mam na browara, więc biorę gitarę i idę pośpiewać "Whiskey" w bramie". Naprawdę, rzadko zdarza się tu usłyszeć inny utwór, kiedy przechodzi się Starym Miastem. Jeśli widzisz gdzieś ulicznego grajka, możesz być na 99% pewny, że utwór, który właśnie prezentuje, to stara, dobra "Whiskey", która służy ulicy już chyba od pokoleń. Może i wyświechtana, ale nic tak jak ona nie porusza serc przechodniów - czasem aż ma się ochotę wrzucić coś temu grajkowi, żeby wreszcie przestał. Inny dość osobliwy widok to sześcioosobowa grupa, w której jedna osoba gra, a pozostałe pięć chodzi z kapeluszami...

Niestety, w Lublinie ciężko doświadczyć przyjemnej dla ucha ulicznej muzyki. Owszem, kilka razy zdarzyło mi się, że czyjś występ robił wrażenie i rzeczywiście wrzucałam wtedy parę drobnych. Na ogół jednak lubelscy uliczni grajkowie są kojarzeni z uciążliwym brzdąkaniem, które nijak nie przyczynia się do tworzenia klimatu miasta. Na muzyków patrzy się tu więc raczej z przymrużeniem oka, mało kto traktuje poważnie ten sposób zarabiania i prezentowania się. Nic więc dziwnego, że obawialiśmy się wyjścia na ulicę. Być może nigdy nie zdobylibyśmy się na to, gdyby nie ogromne rozczarowanie Kazimierzem Dolnym, po którym jeszcze tego samego dnia zdecydowaliśmy się zagrać w naszym mieście.

Przepisy: Aby grać na ulicy w Lublinie, nie potrzeba żadnego specjalnego pozwolenia. Generalnie można grać bez żadnych przeszkód, dopóki ktoś nie zgłosi naruszania spokoju.

Pomyśleliśmy sobie: żaden problem, przecież nie będziemy się wydzierać, zakłócać ciszy nocnej, brzmimy chyba też nie najgorzej, więc nie powinno być problemu. Niestety, rzeczywistość brutalnie nas zaskoczyła i jednocześnie zasmuciła.


Graliśmy w czteroosobowym składzie: gitara, wokal, kahon i grzechotka. Ustawiliśmy się około godziny 19:30 i najpierw graliśmy przy kolumnach ratusza (widoczny na zdjęciu). Zaczęliśmy całkiem nieźle, bo pierwsze, co zarobiliśmy, to 5 euro wrzucone lekką ręką przez jakiegoś pana. Na pewno Polak ;)

To miejsce nie było najlepsze, gdyż znajdowało się blisko uczęszczanej ulicy, zagłuszały nas samochody, więc po kilkunastu minutach je zmieniliśmy i stanęliśmy w ukochanej przez grajków Bramie Krakowskiej. Był to najlepszy moment tamtego wieczoru. Dzięki akustyce Bramy wszystko brzmiało pięknie, przechodziło tamtędy mnóstwo ludzi i w zasadzie co chwila ktoś nam coś wrzucał, raczej niewielkie sumy, ale datków było całkiem sporo. Rozkręciliśmy się na dobre, było fajnie. 

Sielanka zakończyła się po kilkunastu minutach, kiedy na horyzoncie pojawiła się, tak, uwaga, straż miejska. Panowie podeszli do nas i powiedzieli, że ktoś zgłosił, że w Bramie jest za głośno. Nie wierzę, no po prostu nie wierzę! Za granie nie dają mandatów, więc po prostu nas spisali i powiedzieli, żebyśmy zmienili miejsce, bo w Bramie za bardzo się niesie i że to przeszkadza mieszkańcom. Dowiedzieliśmy się przy okazji, jak wygląda dzień z życia strażnika miejskiego:
- A ile razy można być spisanym?
- Wiele razy, generalnie to nie pociąga za sobą żadnych konsekwencji...
- No to po co spisywać?
- Właściwie to nie wiemy, ale i tak spisujemy, żeby nie było, że nic nie robimy... :P

Strażnicy trafili się bardzo fajni, więc postaliśmy chwilę, pogadaliśmy, pożartowaliśmy i poszliśmy sobie w inne miejsce. Tym razem ustawiliśmy się na deptaku niedaleko banku. Zarobki w tym miejscu nie były zbyt dobre, ale od czasu do czasu jeszcze ktoś coś wrzucał. Ktoś nawet zrobił sobie z nami zdjęcie, taką byliśmy atrakcją turystyczną :D 

Było ok, dopóki nie podeszła do nas jakaś pani, która powiedziała, że w kamienicy obok mieszka ktoś chory, a ona nie chce zamykać mu okien i generalnie mamy się zabrać. Przenieśliśmy się kawałek dalej i sytuacja się powtórzyła: po paru minutach podszedł do nas pan i powiedział, że on tu mieszka i jak nie skończymy grać do 22, to zadzwoni po straż. Zaznaczam, że było przed 21:30 i zdecydowanie nie zamierzaliśmy grać po ciszy nocnej... Pograliśmy jeszcze chwilę, ale nikt już nic nie wrzucał, gryzły komary, więc stwierdziliśmy, że na dzisiaj koniec.

Po podliczeniu wszystkiego okazało się, że przez 2h, włączając w to wszystkie utrudnienia, zarobiliśmy około 50zł (a właściwie 21zł i 6,90 euro). Biorąc pod uwagę to, że w Budapeszcie w podobnym czasie uzbieraliśmy 80zł, uważamy to za niezły wynik. Najlepszym miejscem, mimo wszystko, była Brama Krakowska, bo tam zarobiliśmy najwięcej. Jeśli chodzi o repertuar, to największe wzięcie miały oczywiście utwory komercyjne (nie polecamy grać ludowszczyzny w Polsce :P).

Podsumowując: 
Przy odrobinie szczęścia da się w Lublinie trochę zarobić, jednak atmosfera może nie być zbyt sprzyjająca. Tak jak wspominałam na początku, ludzie nie są zbyt życzliwie nastawieni do ulicznych muzyków, traktują ich jak intruzów, wszystko im przeszkadza. Szanuję to, że ktoś potrzebuje ciszy, o którą jest trudno, kiedy mieszka się w centrum miasta. Stwierdzam po prostu fakt, że Lublin, chociaż go uwielbiam, nie jest jednak najlepszym miejscem na street.


Może kiedyś jeszcze spróbujemy grać w Lublinie... ale na razie nam wystarczy.

0 komentarze:

Prześlij komentarz