23 lipca 2013

23 lipca 2013

Cześć, wróciliśmy! Wszystko się udało, i nie, nikt nas nie porwał, nie okradł ani nie wywiózł do Armenii. Wręcz przeciwnie, w ciągu ostatniego tygodnia poznaliśmy chyba więcej życzliwych i bezinteresownych ludzi, niż dane było mi spotkać przez całe życie. Autostop to nie tylko tani sposób podróżowania, ale przede wszystkim wspaniałe doświadczenie, które powinien przeżyć każdy. Ale od początku :)

Na lubelską wylotówkę jechaliśmy bardzo niepewni (nikt nas nie weźmie! nigdzie nie dojedziemy! to zbyt szalone, aby mogło się udać!). Kiedy Michał i Monika wyszli łapać pierwszego stopa i po 20 minutach stali nadal, my z Adamem czekaliśmy na poboczu, utwierdzając się w przekonaniu, że cały ten pomysł to jedna wielka głupota i że najwyraźniej ludzie wcale nie są tak chętni do podwożenia autostopowiczów, jak twierdzili nasi znajomi. Kiedy w głowie pojawiały się już myśli o powrocie do miasta, nagle dostajemy SMS od Moniki - jadą do Kraśnika! Tak wszystko się zaczęło :)


Wyszliśmy na drogę i naszego pierwszego stopa złapaliśmy po zaledwie 5 minutach. Zatrzymało się małżeństwo jadące do Janowa. Przemili ludzie, którzy dużo podróżowali, rozmowa się kleiła i aż żal było wysiadać. Podwieźli nas na janowską wylotówkę, gdzie na kolejną okazję nie czekaliśmy nawet minuty - zatrzymało się pierwsze auto! ;)

Nie dowierzaliśmy, że wszystko idzie tak łatwo. Po zaledwie trzech godzinach od wyjazdu z Lublina byliśmy już w Rzeszowie, gdzie zasadniczo czekał nas chyba najcięższy moment całej przeprawy. Kierowca podwiózł nas na wylotową ul. Podkarpacką, jednak jedynym miejscem, gdzie można było się ustawić, był przystanek miejski. Kiedy po pół godzinie stania nie zatrzymał się żaden samochód, stwierdziliśmy, że najwyraźniej jest to słabe miejsce i postanowiliśmy je zmienić. Zaczęliśmy iść przed siebie... i tak przeszliśmy trzy wsie za Rzeszowem.


Była godzina 15, Monika z Michałem jechali już do Barwinka, a my - głodni, styrani, zrezygnowani i źli od trzech godzin usiłowaliśmy wyjechać z Rzeszowa. Niestety, na 10 km odcinku, który prawie w całości przeszliśmy pieszo (dwa przystanki podjechaliśmy autobusem miejskim - raz na gapę, za drugim razem kupiliśmy bilet za tytułowe 1,20zł), nie uświadczyliśmy luksusu takiego jak stacja benzynowa albo trzy metry normalnego pobocza, na którym ktokolwiek mógłby się zatrzymać. Myśleliśmy już, że będziemy musieli dojść na piechotę do Krosna albo rozbijać namiot pod Rzeszowem, kiedy naszym oczom ukazał się taki oto widok:

Zdjęcie z maps.google.com - zbawienny przystanek w Zarzeczu! :P

Upragniony przystanek pozamiejski i zbawienne kilka metrów linii przerywanej. Szczęśliwi, że nadeszło wybawienie i zmęczeni jak nigdy, trzy minuty później siedzieliśmy już w stopie do Lutczy.

Później było już z górki. Do Lutczy podwiozła nas studentka, która nigdy wcześniej nie brała autostopowiczów ("zobaczyłam was i pomyślałam... czemu nie?";)), z Lutczy wziął nas miejscowy chłopak, który przewiózł nas za Domaradz ("nie rozumiem ludzi, którzy mają pusty samochód, a nie wezmą na stopa!"), z Domaradza pod Miejsce Piastowe podwiózł nas bardzo sympatyczny, młody ksiądz ("dwa lata studiowałem filozofię, trzy lata teologię... a tak w ogóle, to jestem księdzem"), a stamtąd do Barwinka jechaliśmy z panem jadącym do Austrii. Wysadził nas w Tylawie, tuż pod domem Flory, gdzie czekali już na nas Monika, Michał, nocleg i obiad ;) Z tego miejsca jeszcze raz dziękujemy za gościnę!

Mieliśmy ambitne plany na ten wieczór, ale po całym dniu podróży pełnej wrażeń nasza próba generalna wyglądała tak:

"nigdy po niczym nie byłem tak styrany!" - Adam :P

Drugiego dnia poszło nam lepiej. Z Tylawy przeszliśmy pieszo na granicę, gdzie pytaliśmy kierowców o podwózkę (nie było dobrego miejsca, by stanąć z tabliczką). Po kilkudziesięciu minutach trafiliśmy na małżeństwo, które jechało do Chorwacji. Z Polski zabrali nas prosto do samego Budapesztu! :)

Kiedy przed 15 byliśmy już na miejscu (Michał z Moniką dojechali około 17), nie mogliśmy uwierzyć, że naprawdę nam się udało i że właśnie przyjechaliśmy tu stopem, zupełnie za darmo i, nie licząc Rzeszowa, bez złych przygód. Dwa przejazdy metrem, hostel, prysznic, obiad i... witamy w Budapeszcie! :)


1 komentarz:

  1. To uczucie kiedy stoisz na poboczu i w końcu zatrzyma się auto ;D;D. pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń