6 marca 2014

6 marca 2014

Dzisiaj naszło mnie na napisanie już nieco zaległego postu na temat dalszego ciągu wycieczki do Londynu :) Po koncercie Alexz miałyśmy bowiem jeszcze przed sobą dwa dni zwiedzania - jak widać po zdjęciach i relacji, nie ogarnęłam za bardzo tej kwestii, bo zajęłam się głównie koncertem i nasze zwiedzanie było trochę mało świadome i zaplanowane, ale mimo wszystko udało się zobaczyć kawałek miasta :)

Polubiłam się z Londynem, nawet bardzo. Na kilka tygodni przed wyjazdem żałowałam, że zdecydowałam się na to miasto, bo zależało mi przede wszystkim na koncercie, a Londyn jest w końcu drogi, wielki i trudny w obsłudze. Jednak dzięki pomocy osób bardziej zorientowanych w temacie (a zwłaszcza Hani - dzięki!) udało się w końcu ogarnąć kwestie poruszania po mieście, biletów i logistycznego zaplanowania całego wyjazdu.

Na wstępie napiszę, że niespodziewanie najbardziej w Londynie zachwycił mnie język. Jak niektórzy z Was pewnie wiedzą, przez tyle lat nauki (z czego kilka ostatnich bez absolutnie żadnych postępów) zdążyłam już nabrać do niego awersji. W Anglii jednak po raz pierwszy w życiu miałam styczność z prawdziwym, niekaleczonym angielskim i po raz pierwszy mówienie było dla mnie nie tylko niezbędnym narzędziem komunikacji w obcym państwie, ale prawdziwą przyjemnością. I choć w Polsce nie brakuje mi kontaktu z tym językiem (a wręcz momentami mam go nadmiar), dopiero w Anglii naprawdę zobaczyłam, co znaczy prawdziwy brytyjski angielski :) I zakochałam się w nim! Do tego stopnia, że rozważam jakiś dłuższy wyjazd w te rejony tylko po to, aby móc poćwiczyć język. Naprawdę, nawet te dwa dni tam dużo mi dały i czuję, że gdybym pomieszkała tam choćby miesiąc, wreszcie zrobiłabym postęp. Olać wszystkie lekcje i kursy! Wyjazd do Anglii bardzo polecam :)

Tak jak wspominałam w poście o koncercie, do Londynu przyleciałyśmy samolotem z Lublina, dostałyśmy się z Luton do centrum easyBusem, a nocleg znalazłyśmy przez couchsurfing. Naszą hostką była Holenderka Rianne. To był mój piąty raz, jeśli chodzi o CS, i kolejny bardzo pozytywny :)


Na drugi dzień po koncercie zwiedzanie miasta rozpoczęłyśmy od Hyde Parku, bo mieszkałyśmy tuż obok. To miejsce zdecydowanie lepiej jest odwiedzić w lecie, podobnie zresztą jak każdy inny park. Przeszłyśmy się nim chwilę, a potem poszłyśmy na metro i pojechałyśmy do Buckingham Palace. Tam odwiedziłyśmy sklep z pamiątkami, który oczywiście nie był zbyt tani, ale przynajmniej miał ładne wystawy :P





Potem przeszłyśmy się do Westminster zobaczyć Parlament, Big Ben i London Eye.







Ciąg dalszy spaceru po mieście:

bez tych napisów byłoby słabo ;)

Trafalgar Square


Wieczorem wybrałyśmy się wraz z Rianne do Chinatown. To była chyba najciekawsza część całej wycieczki :) To było niesamowite uczucie - skręcasz w jedną uliczkę i nagle czujesz, jakbyś był w innym świecie. Zamiast angielskiego wszędzie naokoło słychać chiński, widać tylko Azjatów (no i turystów :P), a dekoracje (akurat noworoczne :)) sprawiają wrażenie, jakby naprawdę było się w Chinach.





W Chinatown wybrałyśmy się do chińskiej restauracji. Jeszcze do niedawna nie znosiłam azjatyckiego jedzenia, miałam do niego uraz przez te wszystkie chińskie bary w Polsce, w których jedzenie jest po prostu ohydne (tłuste, śmierdzące i ciężkostrawne), ale po spróbowaniu prawdziwego chińskiego jedzenia przyrządzonego przez Chińczyków zmieniłam zdanie. To jedzenie jest naprawdę dobre :) To zamówione w tej restauracji też było smaczne (smażony makaron z kurczakiem i warzywami). Skusiłam się jeszcze na spróbowanie bubble tea, czyli perłowej herbaty (wybrałam smak mango). Słyszałam o niej wcześniej, ale nie wiedziałam dokładnie, co to jest. Wygląda ona tak:
Źródło: http://foodigital.com

Niestety, ni tam mango, ni herbaty :P Smakowało to jak rozcieńczone wodą mleko z okropnymi, bezsmakowymi, czarnymi żelkami na dnie. To były najgorzej wydaje 3 funty mojego życia i wielkie rozczarowanie. Nie wiem, czy każda bubble tea tak smakuje, ale generalnie nie polecam.

Wcześniej byłyśmy także w chińskim sklepie (bardzo ciekawe doświadczenie :P). Byłyśmy w nim chyba jedynymi turystkami, naokoło wszechobecny język chiński, chińska muzyka w głośnikach i kolejka dosłownie przez cały sklep. Nie było się gdzie ruszyć... Za to na końcu kolejki było aż siedem kas. Zakupy robiło się tam prawie że tak, że po wejściu ustawiało się w tej wielgachnej kolejce i poruszając się w niej, wybierało się rzeczy z półek i wkładano do koszyka. W ten sposób kupiłam kilka niepotrzebnych rzeczy "na spróbowanie". Jednym z takich produktów był ten oto napój:


Patrząc na opakowanie, ciężko stwierdzić, czym jest ów "Grass jelly drink", w dodatku o smaku banana. Otóż smakował on jak odgazowana cola (co do banana - ciężko stwierdzić), a na dnie miał bardzo drobne żelki, podobne do tych dobrze nam już znanych z bubble tea, tylko jeszcze gorszych, no bo drobnych. Ja nie wiem, co oni mają z tymi żelkami, przecież to obrzydlistwo. Byłam dzielna, ale nie podołałam.

Dodam jeszcze, że ten sklep był bardzo tani jak na realia Londynu i można tam było kupić dosłownie wszystko - chińskie przyprawy, octy, oleje, słodycze... W Polsce takie rzeczy są nieosiągalne! Chętnie kupiłabym coś więcej, ale niestety miałam ograniczenia w kwestii bagażu.


Po kolacji jeszcze raz przeszłyśmy się na Westmister, żeby zobaczyć London Eye i Parlament nocą.


Wiola, ja i Rianne :)

Na drugi dzień zaczęłyśmy zwiedzanie od okolic Tower Bridge i London Bridge. Pogoda była średnia, trochę padało.



Potem pojechałyśmy do słynnego British Museum. Wstęp tam jest darmowy, więc czemu by nie zajrzeć?

Muzeum jest potężnym gmachem. Budynek jest przepiękny, robi ogromne wrażenie, zarówno z zewnątrz, jak i w środku.





Jeśli chodzi o ekspozycję, na dobrą sprawę nie ma tam nic ciekawego - ot, takie tam muzeum, może się nie znam, ale nic mnie szczególnie nie ujęło. W dodatku jest tak wielkie, że chodziłyśmy po nim prawie dwie godziny, a nie zobaczyłyśmy nawet połowy. Polecam jednak się tam wybrać, chociażby po to, żeby zobaczyć sam gmach od środka - naprawdę warto!

Po wyjściu z muzeum pojechałyśmy do dzielnicy Camden, gdzie znajduje się spore targowisko oraz mnóstwo barów z azjatyckim jedzeniem. Na targu można właściwie kupić to, co w Polsce, czyli koszulki z przeróżnymi nadrukami, podróbki, pamiątki, obudowy na telefon i tego typu rzeczy. Za to jedzenie azjatyckie znowu pozytywnie mnie zaskoczyło :) Miejsce jest bardzo kolorowe, sympatyczne, można sobie posiedzieć i odpocząć nad brzegiem kanału (trudno było o miejsce siedzące).

Trochę zdjęć:






Potem się zachmurzyło i zaczęło padać, więc zeszłyśmy do metra i pojechałyśmy zobaczyć główną ulicę Londynu (Oxford Street), potem wybrałyśmy się na chwilę do Harrod's - najdroższego i najbardziej ekskluzywnego centrum handlowego w mieście (i zapewne nie tylko w mieście...). Miejsce naprawdę robiło wrażenie, choć było tam zdecydowanie więcej turystów niż ludzi, którzy faktycznie coś kupowali :P

Na zdjęciach Oxford Street zaraz po deszczu :)




Na koniec wybrałyśmy się po raz ostatni do Westminster (w domu Rianne miałyśmy być po 18, więc trochę nie miałyśmy co ze sobą zrobić). Dzięki temu, że w Londynie komunikacja miejska jest tak dobra, udało nam się w krótkim czasie zobaczyć właściwie wszystko, co miałyśmy w planach, a może nawet więcej :) Poruszałyśmy się głównie metrem, ale na koniec specjalnie przejechałyśmy się jeszcze słynnym piętrowym autobusem :P

Wieczorem pojechałyśmy do Rianne po rzeczy, pożegnałyśmy się z nią i ostatnie 2-3 godziny w Londynie spędziłyśmy w kawiarni na Baker Street, skąd odjeżdżał nasz autobus na lotnisko. Lot miałyśmy dopiero o 7:30 rano, a na miejscu byłyśmy już o 23:00, noc spędziłyśmy więc niezbyt wygodnie na lotniskowych fotelach. Całe szczęście, że miałyśmy powrót do Lublina i tuż po wylądowaniu (punktualnie) byłyśmy w domu :)


Co trzeba ogarnąć przed wyjazdem do Londynu?

  • mapa - bez niej ani rusz w żadnym dużym mieście. Koniecznie taka, gdzie są zaznaczone stacje metra i miejsca przesiadek
  • Oyster Card - absolutna konieczność. Komunikacja w Londynie jest bardzo, bardzo droga (droższa niż w Oslo! a już myślałam, że nic nie przebije tamtejszych cen...). Jeden przejazd metrem kosztuje 4 funty = 20 zł (!!!). Dzięki tej karcie nie tylko możemy jeździć taniej (ok 2 funty za 1 przejazd), ale jeśli sporo jeździmy, to po około czterech, pięciu przejazdach w danym dniu zaczyna ona jakby pełnić funkcję biletu całodziennego i kolejne przejazdy nie są już naliczane (więc nie zapłacimy więcej niż 9-10 funtów dziennie). Kartę można kupić w automacie na każdej stacji metra i kosztuje ona 5 funtów, przy wyjeździe z Londynu można ją zwrócić i odzyskać tą sumę. Jeśli planujesz wyjazd do Londynu, koniecznie zorientuj się w temacie.
  • easyBus - jeśli lądujesz na lotnisku Stanstead lub Luton, zainteresuj się tym przewoźnikiem. Bilet autobusowy z lotniska do centrum Londynu kupiony na miejscu i kierowcy kosztuje 10 funtów (50zł...). Jeśli zainteresujesz się odpowiednio wcześnie, na stronie easyBus możesz kupić taki sam bilet nawet za 2 funty. Mi się udało, szukałam około 2 miesięcy wcześniej. Po co przepłacać? ;)

To tyle, jeśli chodzi o Londyn. Wyjazd bardzo pozytywny i do powtórki w przyszłości ;)

1 komentarz:

  1. Przeczytałam całego twojego bloga i jest świetny ! :) Byłam w Londynie w te wakacje ale tylko na tydzień i prawdę mówiąc ang znam na poziomie podstawowym ale świetnie sobie radzilam . Byłam ww wszystkich tych miejscach , i te wspomnienia . To miasto jest cudowne . Kiedyś tam zamieszkam pomimo że naprawdę jest drogo .Ulice są bardzo za tłoczone i to mnie trochę denerwowało ale da się przeżyć i te widoki ;)

    OdpowiedzUsuń