9 sierpnia 2014

9 sierpnia 2014

Czasem jest tak, że przyjeżdżamy do jakiegoś miasta i już od progu wiemy, że nie pasujemy do tego miejsca, że czujemy się tam źle, jesteśmy przytłoczeni i stłamszeni. Tak właśnie czułam się, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Ningbo. Innym razem natomiast wysiadamy z pociągu czy autobusu, wychodzimy na ulicę i od razu wiemy, że jest to miejsce, w którym moglibyśmy żyć, mieszkać, oddychać, że jest to "nasze" miasto. I tak właśnie czułam się, kiedy przyjechałam do Nankinu. Nankin to "moje" miasto (takie azjatyckie Oslo, a jeśli jakieś miasto porównuję do Oslo, to jest to zdecydowanie najwyższa pochwała), małe okienko w niezbyt przyjaznej mi chińskiej rzeczywistości. Zakochałam się w Nankinie i choć był to ostatni punkt mojej wycieczki po Chinach i naprawdę chciałam wracać do domu, było to jedyne miejsce, z którego naprawdę szkoda mi było wyjeżdżać.

Nankin nie jest wcale jakimś szczególnym miastem. Nie ma tam zbyt wielu atrakcji, a co za tym idzie, niewielu tam przyjezdnych i turystów. A jednak to miasto miało coś w sobie i chciałam je zobaczyć. Niech inni jadą do zatłoczonego Pekinu, komercyjnego Xi'anu i zapyziałego Szanghaju - ja wybrałam Nankin. I nie żałowałam!

Nocleg - oczywiście znowu Couchsurfing - zapewniła mi Lan, która okazała się być chyba najcudowniejszą spotkaną na mojej chińskiej drodze osobą. Była świetnym hostem, pomogła mi we wszystkim, w czym tylko się dało. Spędziłam w jej domu i mieście fantastyczne 3 dni!

Poniżej zdjęcia z pierwszego wieczoru w Nankinie, wieczorny spacer zaraz po moim przyjeździe z Suzhou:

owocowy targ na ulicy Nankinu

brama do Fu Zi Miao - najbardziej znanej ulicy prowadzącej na promenadę

plac przy Fu Zi Miao

łódki

scena i wieczorne pokazy tańca


Na drugi dzień z samego rana pobiegłam prosto do ZOO. Nie pytajcie, dlaczego - myśl o wybraniu się do ZOO chodziła za mną już od miesięcy, w Polsce nie było okazji, więc postanowiłam zrealizować ten plan w Chinach.

W ZOO byłam zaledwie dwa razy w życiu i to kiedy byłam dzieckiem, więc niewiele pamiętam. Podczas mojego pobytu w nankińskim ZOO narodziły mi się refleksje, o których chciałabym tu wspomnieć. Wiem, że instytucja ZOO ma wielu przeciwników, że wiele osób uważa, że zwierzęta powinny żyć w swoim naturalnym środowisku, a nie trzymane za kratami tylko po to, aby ludzie mieli szansę choć raz w życiu zobaczyć słonia, żyrafę czy inne zwierzęta z odległego kontynentu. Moje zdanie na ten temat jest takie: jesteśmy ludźmi, którzy z natury są ciekawi świata i dopóki jesteśmy w stanie stworzyć zwierzętom godne warunki i nie robimy im krzywdy, uważam, że nie powinniśmy odbierać sobie możliwości ich oglądania. Wierzę, że zwierzęta w ZOO mogą mieć się całkiem nieźle, ale w tych miejscach jest zawsze jeden poważny problem i tym problemem nie są warunki, w jakich żyją zwierzęta, ale ludzie, którzy przychodzą je oglądać.

Trzy czwarte oglądających, jakich tam spotkałam, nie powinna nigdy zostać do tego ZOO wpuszczona. Nie mówię tu tylko o dzieciach, które biegają i krzyczą, ale o dorosłych, którzy są bezmyślni i kompletnie nie potrafią się tam zachować - przykładowo kopią i uderzają w klatki albo krzyczą do zwierząt, bo właśnie w tym momencie chcą im zrobić zdjęcie i nie mogą poczekać przez kilkanaście sekund, aż zwierzę samo zmieni pozycję i się odwróci. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co ci ludzie mają w głowach i czy naprawdę wierzą, że małpa zachęcana kopniakami w klatkę rzeczywiście będzie chętna spełnić ich zachciankę...

Poniżej filmik obrazujący to, co mam na myśli:

Do tego sytuacji nie poprawiają jeżdżące wszędzie elektryczne samochody (które same z siebie są ciche, jednak co z tego, skoro co kilka metrów głośno trąbią) oraz znajdujące się na terenie ZOO wesołe miasteczko. W dżungli czy na sawannie nie ma samochodów, muzyki i wesołych miasteczek, zwierzęta w naturalnym środowisku żyją przede wszystkim w ciszy i uważam, że jest to pierwsza rzecz, jaką ogród zoologiczny powinien im zapewnić. Dlatego też karuzela powinna natychmiast stamtąd wylecieć, a wraz z nią ludzie, którzy wydają z siebie dźwięki choćby o decybel głośniejsze od szeptu, a to miejsce od razu będzie lepsze, zarówno dla zwierząt, jak i pozostałych zwiedzających...

Poza tym wycieczka była bardzo udana i ciekawa. Zwierzęta są naprawdę niesamowite, miałam między innymi okazję przekonać się, jak wątła jest granica między małpą a człowiekiem - na małpy mogę patrzeć godzinami, są strasznie mądre. Tak jak pisałam na początku, bardzo dawno nie byłam w ZOO, więc było to dla mnie świetne doświadczenie.








Po wyjściu z ZOO zjadłam lunch i pojechałam nad Xuan Wu Lake. Jest to ogromne jezioro znajdujące się w centrum miasta. Pochodziłam trochę po znajdującym się na nim parku, aż doszłam do sławnego posągu znajdującym się na Placu Lotosów.

tu widać, jak bardzo zanieczyszczony jest Nankin (o wiele bardziej niż Ningbo)

lotosy. dla tych, którzy nie wiedzą - rosną one wszędzie tam, gdzie jest
zanieczyszczona woda, tj. lotosy=brud. dlatego też jest ich w Chinach tak dużo...


Tam usiadłam na ławce i spojrzałam na zegarek. Była godzina 16, wszystkie miejsca, które chciałam jeszcze odwiedzić były już pozamykane, więc zupełnie nie miałam co robić. Siedziałam tam i myślałam, co zrobić z resztą dnia. W tym momencie podszedł do mnie jakiś chłopak (Europejczyk) i zapytał się po angielsku, czy zrobię mu zdjęcie. Myślę sobie - zagadać, skąd jest, czy nie? I tak nie miałam co robić, więc pomyślałam, że może przynajmniej pogadam z kimś przez chwilę :P

Co się okazało? Że był z Polski :D Pierwszy Polak, jakiego spotkałam w Chinach - o ile nie zdziwiłabym się tak bardzo, gdyby stało się to w Pekinie czy Szanghaju, tak w nieturystycznym Nankinie był to nie lada przypadek. Damian ostatnie dwa miesiące spędził w USA, prosto stamtąd przyjechał do Chin, a następnie planował zwiedzić Azję Południowo-Wschodnią. Spędziliśmy razem resztę dnia i umówiliśmy się na wspólne zwiedzanie na drugi dzień.

Z rana poszliśmy z Lan do miejskiego muzeum. Było dość nowoczesne, ale właściwie niezbyt ciekawe, zrobiliśmy rundkę i kierowaliśmy się do wyjścia. W tym momencie zobaczyliśmy w tłumie zwiedzających jedynego białego człowieka i zaczęliśmy się śmiać, że może też jest z Polski... po czym widzimy, jak podchodzi do nas i mówi cześć :D Tak spotkaliśmy Jarka. Okazało się, że widział wcześniej moją wiadomość na nankińskiej stronie Couchsurfingu i nawet był na moim blogu, więc mnie poznał i dlatego zagadał. Jarek mieszka w Austrii i przyjechał na studia do Hong Kongu, a wcześniej zamierzał podróżować po Chinach. Teraz byliśmy już we trójkę ;)


Jarek, ja, Lan i Damian pod muzeum

Zjedliśmy lunch i wybraliśmy się do najbardziej charakterystycznego punktu w mieście - Muzeum Masakry Nankińskiej. Miasto to słynie przede wszystkim z tego, że podczas II wojny światowej Japończycy dokonali tutaj zbiorowej masakry i zamordowali łącznie 300 000 Chińczyków. Jest to więc miejsce bardzo ważne pod względem historycznym.

Miejsce naprawdę robi wrażenie. Przypomina nieco Muzeum Powstania Warszawskiego lub Muzeum Holokaustu (Yad Vashem) w Jerozolimie ze względu na nowoczesne i pomysłowe instalacje. Wewnątrz panuje ciemność, człowiek otoczony jest imitacjami zrujnowanych domów, zwalonego gruzu, pożaru. Na ścianach są podświetlone zdjęcia oraz opisy poszczególnych wydarzeń. Co tu więcej mówić - zwiedzanie na pewno nie należy do łatwych i przyjemnych, ale miejsce jest niesamowite i zdecydowanie warto było się tam wybrać. To świetne upamiętnienie wszystkich osób, które wtedy zginęły.











Na koniec zrobiliśmy sobie zdjęcia z maskotkami zbliżającej się olimpiady młodzieżowej, która w tym roku odbywa się właśnie w Nankinie. Co prawda średnio pasowały do tego miejsca, ale skoro ktoś je już tam umieścił, to czemu nie :P



Damian złapał lenia, a my z Jarkiem wybraliśmy się na wzgórze Purple Hill, żeby zobaczyć mauzoleum. Było co prawda zamknięte i nie mogliśmy ustalić, czy tak jest zawsze, czy po prostu dlatego, że było już dosyć późno. Zrobiliśmy więc zdjęcia i wróciliśmy.




Wieczorem ostatni raz poszliśmy na Fu Zi Miao, zaliczyłam też ostatnią chińską kolację i ostatnie chińskie piwo ;)




Na drugi dzień czekało mnie przepakowanie bagażu, znowu taszczenie 30-kg walizki i przeprawa z Nankinu do Szanghaju, skąd miałam samolot... Naprawdę, tak polubiłam to miasto, że zupełnie nie chciało mi się wyjeżdżać. I pomyśleć, że pierwszy projekt, na który składałam w Chinach, był właśnie w Nankinie i się na niego nie dostałam :( Gdybym przyjechała tam, być może miałabym zupełnie inne wrażenie, jeśli chodzi o ten kraj. Spędziłam tam wspaniałe 3 dni i było mi mało. Ze wszystkich odwiedzonych przeze mnie miejsc Nankin jest zdecydowanie moim ulubionym i jedynym, do którego naprawdę chciałabym jeszcze kiedyś przyjechać.


No i to koniec chińskiej relacji - napiszę jeszcze kilka postów podsumowujących i uzupełniających. Pozdrawiam wszystkich, którzy śledzili tu mój pobyt w Chinach :)

0 komentarze:

Prześlij komentarz