Czasem jest tak, że przyjeżdżamy do jakiegoś miasta i już od progu wiemy, że nie pasujemy do tego miejsca, że czujemy się tam źle, jesteśmy przytłoczeni i stłamszeni. Tak właśnie czułam się, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Ningbo. Innym razem natomiast wysiadamy z pociągu czy autobusu, wychodzimy na ulicę i od razu wiemy, że jest to miejsce, w którym moglibyśmy żyć, mieszkać, oddychać, że jest to "nasze" miasto. I tak właśnie czułam się, kiedy przyjechałam do Nankinu. Nankin to "moje" miasto (takie azjatyckie Oslo, a jeśli jakieś miasto porównuję do Oslo, to jest to zdecydowanie najwyższa pochwała), małe okienko w niezbyt przyjaznej mi chińskiej rzeczywistości. Zakochałam się w Nankinie i choć był to ostatni punkt mojej wycieczki po Chinach i naprawdę chciałam wracać do domu, było to jedyne miejsce, z którego naprawdę szkoda mi było wyjeżdżać.
Nankin nie jest wcale jakimś szczególnym miastem. Nie ma tam zbyt wielu atrakcji, a co za tym idzie, niewielu tam przyjezdnych i turystów. A jednak to miasto miało coś w sobie i chciałam je zobaczyć. Niech inni jadą do zatłoczonego Pekinu, komercyjnego Xi'anu i zapyziałego Szanghaju - ja wybrałam Nankin. I nie żałowałam!
Nocleg - oczywiście znowu Couchsurfing - zapewniła mi Lan, która okazała się być chyba najcudowniejszą spotkaną na mojej chińskiej drodze osobą. Była świetnym hostem, pomogła mi we wszystkim, w czym tylko się dało. Spędziłam w jej domu i mieście fantastyczne 3 dni!
Poniżej zdjęcia z pierwszego wieczoru w Nankinie, wieczorny spacer zaraz po moim przyjeździe z Suzhou:
| owocowy targ na ulicy Nankinu |
| brama do Fu Zi Miao - najbardziej znanej ulicy prowadzącej na promenadę |
| plac przy Fu Zi Miao |
| łódki |
| scena i wieczorne pokazy tańca |
Na drugi dzień z samego rana pobiegłam prosto do ZOO. Nie pytajcie, dlaczego - myśl o wybraniu się do ZOO chodziła za mną już od miesięcy, w Polsce nie było okazji, więc postanowiłam zrealizować ten plan w Chinach.
W ZOO byłam zaledwie dwa razy w życiu i to kiedy byłam dzieckiem, więc niewiele pamiętam. Podczas mojego pobytu w nankińskim ZOO narodziły mi się refleksje, o których chciałabym tu wspomnieć. Wiem, że instytucja ZOO ma wielu przeciwników, że wiele osób uważa, że zwierzęta powinny żyć w swoim naturalnym środowisku, a nie trzymane za kratami tylko po to, aby ludzie mieli szansę choć raz w życiu zobaczyć słonia, żyrafę czy inne zwierzęta z odległego kontynentu. Moje zdanie na ten temat jest takie: jesteśmy ludźmi, którzy z natury są ciekawi świata i dopóki jesteśmy w stanie stworzyć zwierzętom godne warunki i nie robimy im krzywdy, uważam, że nie powinniśmy odbierać sobie możliwości ich oglądania. Wierzę, że zwierzęta w ZOO mogą mieć się całkiem nieźle, ale w tych miejscach jest zawsze jeden poważny problem i tym problemem nie są warunki, w jakich żyją zwierzęta, ale ludzie, którzy przychodzą je oglądać.
Trzy czwarte oglądających, jakich tam spotkałam, nie powinna nigdy zostać do tego ZOO wpuszczona. Nie mówię tu tylko o dzieciach, które biegają i krzyczą, ale o dorosłych, którzy są bezmyślni i kompletnie nie potrafią się tam zachować - przykładowo kopią i uderzają w klatki albo krzyczą do zwierząt, bo właśnie w tym momencie chcą im zrobić zdjęcie i nie mogą poczekać przez kilkanaście sekund, aż zwierzę samo zmieni pozycję i się odwróci. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co ci ludzie mają w głowach i czy naprawdę wierzą, że małpa zachęcana kopniakami w klatkę rzeczywiście będzie chętna spełnić ich zachciankę...
Poniżej filmik obrazujący to, co mam na myśli:
Do tego sytuacji nie poprawiają jeżdżące wszędzie elektryczne samochody (które same z siebie są ciche, jednak co z tego, skoro co kilka metrów głośno trąbią) oraz znajdujące się na terenie ZOO wesołe miasteczko. W dżungli czy na sawannie nie ma samochodów, muzyki i wesołych miasteczek, zwierzęta w naturalnym środowisku żyją przede wszystkim w ciszy i uważam, że jest to pierwsza rzecz, jaką ogród zoologiczny powinien im zapewnić. Dlatego też karuzela powinna natychmiast stamtąd wylecieć, a wraz z nią ludzie, którzy wydają z siebie dźwięki choćby o decybel głośniejsze od szeptu, a to miejsce od razu będzie lepsze, zarówno dla zwierząt, jak i pozostałych zwiedzających...
Poza tym wycieczka była bardzo udana i ciekawa. Zwierzęta są naprawdę niesamowite, miałam między innymi okazję przekonać się, jak wątła jest granica między małpą a człowiekiem - na małpy mogę patrzeć godzinami, są strasznie mądre. Tak jak pisałam na początku, bardzo dawno nie byłam w ZOO, więc było to dla mnie świetne doświadczenie.
Po wyjściu z ZOO zjadłam lunch i pojechałam nad Xuan Wu Lake. Jest to ogromne jezioro znajdujące się w centrum miasta. Pochodziłam trochę po znajdującym się na nim parku, aż doszłam do sławnego posągu znajdującym się na Placu Lotosów.
| tu widać, jak bardzo zanieczyszczony jest Nankin (o wiele bardziej niż Ningbo) |
| lotosy. dla tych, którzy nie wiedzą - rosną one wszędzie tam, gdzie jest zanieczyszczona woda, tj. lotosy=brud. dlatego też jest ich w Chinach tak dużo... |
Tam usiadłam na ławce i spojrzałam na zegarek. Była godzina 16,
wszystkie miejsca, które chciałam jeszcze odwiedzić były już pozamykane,
więc zupełnie nie miałam co robić. Siedziałam tam i myślałam, co zrobić
z resztą dnia. W tym momencie podszedł do mnie jakiś chłopak (Europejczyk) i zapytał się po angielsku, czy zrobię mu zdjęcie. Myślę sobie - zagadać, skąd jest, czy nie? I tak nie miałam co robić, więc pomyślałam, że może przynajmniej pogadam z kimś przez chwilę :P
Co się okazało? Że był z Polski :D Pierwszy Polak, jakiego spotkałam w Chinach - o ile nie zdziwiłabym się tak bardzo, gdyby stało się to w Pekinie czy Szanghaju, tak w nieturystycznym Nankinie był to nie lada przypadek. Damian ostatnie dwa miesiące spędził w USA, prosto stamtąd przyjechał do Chin, a następnie planował zwiedzić Azję Południowo-Wschodnią. Spędziliśmy razem resztę dnia i umówiliśmy się na wspólne zwiedzanie na drugi dzień.
Co się okazało? Że był z Polski :D Pierwszy Polak, jakiego spotkałam w Chinach - o ile nie zdziwiłabym się tak bardzo, gdyby stało się to w Pekinie czy Szanghaju, tak w nieturystycznym Nankinie był to nie lada przypadek. Damian ostatnie dwa miesiące spędził w USA, prosto stamtąd przyjechał do Chin, a następnie planował zwiedzić Azję Południowo-Wschodnią. Spędziliśmy razem resztę dnia i umówiliśmy się na wspólne zwiedzanie na drugi dzień.
Z rana poszliśmy z Lan do miejskiego muzeum. Było dość nowoczesne, ale właściwie niezbyt ciekawe, zrobiliśmy rundkę i kierowaliśmy się do wyjścia. W tym momencie zobaczyliśmy w tłumie zwiedzających jedynego białego człowieka i zaczęliśmy się śmiać, że może też jest z Polski... po czym widzimy, jak podchodzi do nas i mówi cześć :D Tak spotkaliśmy Jarka. Okazało się, że widział wcześniej moją wiadomość na nankińskiej stronie Couchsurfingu i nawet był na moim blogu, więc mnie poznał i dlatego zagadał. Jarek mieszka w Austrii i przyjechał na studia do Hong Kongu, a wcześniej zamierzał podróżować po Chinach. Teraz byliśmy już we trójkę ;)
| Jarek, ja, Lan i Damian pod muzeum |
Zjedliśmy lunch i wybraliśmy się do najbardziej charakterystycznego punktu w mieście - Muzeum Masakry Nankińskiej. Miasto to słynie przede wszystkim z tego, że podczas II wojny światowej Japończycy dokonali tutaj zbiorowej masakry i zamordowali łącznie 300 000 Chińczyków. Jest to więc miejsce bardzo ważne pod względem historycznym.
Miejsce naprawdę robi wrażenie. Przypomina nieco Muzeum Powstania Warszawskiego lub Muzeum Holokaustu (Yad Vashem) w Jerozolimie ze względu na nowoczesne i pomysłowe instalacje. Wewnątrz panuje ciemność, człowiek otoczony jest imitacjami zrujnowanych domów, zwalonego gruzu, pożaru. Na ścianach są podświetlone zdjęcia oraz opisy poszczególnych wydarzeń. Co tu więcej mówić - zwiedzanie na pewno nie należy do łatwych i przyjemnych, ale miejsce jest niesamowite i zdecydowanie warto było się tam wybrać. To świetne upamiętnienie wszystkich osób, które wtedy zginęły.
Na koniec zrobiliśmy sobie zdjęcia z maskotkami zbliżającej się olimpiady młodzieżowej, która w tym roku odbywa się właśnie w Nankinie. Co prawda średnio pasowały do tego miejsca, ale skoro ktoś je już tam umieścił, to czemu nie :P
Damian złapał lenia, a my z Jarkiem wybraliśmy się na wzgórze Purple Hill, żeby zobaczyć mauzoleum. Było co prawda zamknięte i nie mogliśmy ustalić, czy tak jest zawsze, czy po prostu dlatego, że było już dosyć późno. Zrobiliśmy więc zdjęcia i wróciliśmy.
Wieczorem ostatni raz poszliśmy na Fu Zi Miao, zaliczyłam też ostatnią chińską kolację i ostatnie chińskie piwo ;)
Na drugi dzień czekało mnie przepakowanie bagażu, znowu
taszczenie 30-kg walizki i przeprawa z Nankinu do Szanghaju, skąd miałam samolot... Naprawdę, tak polubiłam to miasto, że zupełnie nie chciało mi się
wyjeżdżać. I pomyśleć, że pierwszy projekt, na który składałam w Chinach, był właśnie w Nankinie i się na niego nie dostałam :( Gdybym przyjechała tam, być może miałabym zupełnie inne wrażenie, jeśli chodzi o ten kraj. Spędziłam tam wspaniałe 3 dni i było mi mało. Ze wszystkich odwiedzonych przeze mnie miejsc Nankin jest zdecydowanie moim ulubionym i jedynym, do którego naprawdę chciałabym jeszcze kiedyś przyjechać.
No i to koniec chińskiej relacji - napiszę jeszcze kilka postów podsumowujących i uzupełniających. Pozdrawiam wszystkich, którzy śledzili tu mój pobyt w Chinach :)





0 komentarze:
Prześlij komentarz