6 lipca 2014

6 lipca 2014

Po powrocie z Hangzhou odbyłam niezbyt miłą rozmowę z przewodniczącym projektu. Powiedziałam mu, że skoro w niczym mi nie pomogli, w takim razie zostaję na projekcie tak długo, na ile pozwala mi wiza, a potem wyjeżdżam. Nie dotrzymali swojej części umowy, więc ja nie muszę dotrzymywać swojej. Spotkał mnie tylko atak i zarzuty, że przecież chcieli przedłużyć mi wizę, tylko ja nie chciałam (10 dni nic mi nie daje, bo lot powrotny mam 1.08, a moja wiza traci ważność 13.07), że pomagali mi z oddaniem i zrobili wszystko, co się dało, oraz oskarżył mnie, że podałam buddyemu zły typ wizy. Nie dam sobie w kaszę dmuchać, więc przytargałam laptopa i pokazałam mu rozmowy sprzed miesiąca. Minę miał nietęgą, ale do pomyłki się nie przyznał. Nie miałam czasu się dalej wykłócać, powiedziałam mu, że nie wierzę, że wszystko sprawdzili i że rzeczywiście nie da się przedłużyć mojej wizy. Postanowiłam nie liczyć dłużej na ich pomoc i zająć się sprawą sama.

Pomogli mi moi homestays i gdyby nie oni, byłoby ze mną bardzo kiepsko. Podali mi numer do urzędu. Zadzwoniłam tam i miła pani mówiąca po angielsku powiedziała mi, że oczywiście, bez problemu mogę przedłużyć wizę - potrzebuję tylko zaproszenia od osób, u których mieszkam oraz że muszę się zamaldować na policji. Szczerze mówiąc, wizyta na chińskim komisariacie była ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, ale homestays zapewnili mnie, że wszystko będzie ok. Tata rodziny specjalnie zmienił sobie grafik w pracy, żeby pojechać ze mną do biura. Okazało się, że jest jednym z tych Chińczyków, co wszędzie mają ziomów - zarówno na policji, jak i w urzędzie witano nas uśmiechami i herbatą. Zameldowanie trwało pięć minut, potem pojechaliśmy z kwitkiem do urzędu i niedługo potem sprawa była załatwiona. Wysłałam buddyemu triumfalnego smsa z informacją, że właśnie przedłużyłam wizę, zrobiłam to w Ningbo i że zajęło mi to godzinę. 

Pani pracująca w urzędzie była znajomą moich gospodarzy, ale oczywiście moja wiza została przedłużona bez żadnych przekrętów - chodziło tu tylko o wymyślenie sposobu, jak to zrobić, żeby formalnie miało to ręce i nogi. Wystarczył pomysł, aby zrobić to na podstawie zaproszenia. Niestety w żadnym innym urzędzie nikomu nie chciało się pomóc - ani w Hangzhou, ani prawdopodobnie w biurach, w których powiedziano ludziom z komitetu, że w Ningbo nie da się przedłużyć wizy. Tutejszym urzędnikom na ogół nie chce się kiwnąć palcem, odsyłają tylko do innych miejsc, a sprawy przyjezdnych są naprawdę ostatnią rzeczą, jaką się przejmują. Obcokrajowcy nie są tu ani potrzebni, ani mile widziani.

David - Węgier, który zgubił paszport - pojechał do konsulatu w Szanghaju, aby wyrobić paszport tymczasowy oraz nową wizę. Jego sprawą zajął się osobiście sam konsul. Z papierami przez niego podpisanymi, z oficjalnym pismem węgierskiego konsulatu poszedł do chińskich urzędów. W żadnym nie chciano go obsłużyć, nie chciano z nim rozmawiać i wszędzie odsyłano go z kwitkiem. Dopiero jego homestays w Ningbo dali mu namiary na znajomego prawnika, dzięki któremu cokolwiek załatwił. W Szanghaju został też okradziony, prawie pobity i wielokrotnie oszukany przez taksówkarzy. Po powrocie do domu w Ningbo okazało się, że filipińska sprzątaczka, która pracowała u jego rodziny, została skazana na 5 dni więzienia i karę w wysokości 2500 yuanów. Wszystko dlatego, że zapomniała przedłużyć wizy i przekroczyła czas legalnego pobytu o kilka dni. Oczywiście nie muszę dodawać, że po odsiedzeniu kary wraca na Filipiny. O tym, co David tu przeżył, można by napisać książkę.

***

Nie ukrywam, że po tym, jak udało mi się przedłużyć wizę poprawił mi się humor, co nie znaczy, że lubię to miejsce. Nadal mi się tutaj nie podoba, ale przynajmniej nie mam ochoty rzucić się z ostatniego piętra jednego z tych paskudnych wieżowców prosto w chmurę smogu naokoło niego... Właściwie miniony tydzień był bardzo udany - pogoda i atmosfera się poprawiły, największy problem został rozwiązany, a co najważniejsze - wreszcie robimy tu coś konkretnego!

W tym tygodniu popołudniami pracowaliśmy w ośrodku dla dzieci niedosłyszących i organizowaliśmy tam dla nich zabawy oraz zajęcia plastyczne. Ostrzegano nas, że mogą być nieco nieśmiałe i niepewne, jednak z niczym takim się nie spotkaliśmy - dzieciaki były po prostu fantastyczne! Większość z nich używała aparatów słuchowych, niektóre z nich nie potrafiły dobrze mówić, ale podczas pracy z nimi zupełnie nie odczuwało się tego, że są w jakimkolwiek stopniu niepełnosprawne. To był niesamowity czas, zarówno dla nich, jak i dla nas. Poniżej trochę zdjęć :)

starsi też dobrze się bawili ;p


Po dwóch dniach zaczęło nam brakować papieru i kolorów, więc zrobiliśmy zrzutkę i kupiliśmy wszystko, co było potrzebne - kredki, flamastry, nożyczki, kleje, brokaty, kolorowanki i mnóstwo innych rzeczy. Mogliśmy teraz robić m.in. wachlarze i maski, które cieszyły się największą popularnością :P


Rano mieliśmy natomiast zajęcia z kultury chińskiej w ośrodku Mandarin Garden w Ningbo. Jest to szkoła, która specjalizuje się w nauczaniu obcokrajowców chińskiego oraz wprowadzeniu ich do tradycji i kultury. Oferuje zajęcia językowe, a także kaligrafii i tai ji. Miejsce bardzo przyjemne, zajęcia prowadzone bardzo przystępnie, choć trochę nietrafione w moim przypadku - przez pierwszy dzień wszyscy byliśmy w grupie początkującej i uczyłam się zwrotów w stylu "Jak masz na imię?" i "Skąd pochodzisz?", a potem musiałam je ćwiczyć w parze z inną dziewczyną z sinologii... Na drugi dzień postanowiono więc zrobić grupę dla osób, które już się uczyły. Z tym, że znowu między "uczyć się" a "uczyć się" jest różnica: poszliśmy na zajęcia, na których prowadząca opowiadała o chińskich świętach, mówiąc tylko po chińsku. Dla mnie i dla innych studiujących to bomba, ale były tam też osoby, które uczyły się chińskiego mniej intensywnie i po pięciu minutach odezwały się, że nie rozumieją. Tak więc powróciliśmy do wszechobecnego, jakże zbawiennego angielskiego. Ale i tak mi się podobało, dowiedziałam się paru ciekawych rzeczy o chińskim nowym roku, choć mam świadomość, że mogłam z tego wynieść więcej.

 

Mieliśmy też zajęcia z tai ji. Jako Europejka z krwi i kości nie jestem w stanie dostrzec w tym nic głębszego poza gimnastyką i ćwiczenie przez dwie godziny sekwencji kilku ruchów nie było dla mnie zbyt rozwijające, ale czym są Chiny bez tai ji? Jesteś tam, musisz spróbować - to nic, że 90% Chińczyków uważa, że to bez sensu :p

  

Szkoła była położona tuż obok deptaku, na którym można było kupić pamiątki, zjeść obiad - całkiem przyjemne miejsce, znów jedno z tych przypominających turystom "prawdziwe" Chiny. Prawdziwe, czy nie prawdziwe - przynajmniej ładne ;p


 



Chińskie słońce jest strasznie zdradzieckie - zasadniczo nigdy go nie widać przez smog (ciężko nawet stwierdzić, z której strony świeci), więc człowiek ma wrażenie, że nic mu nie zagraża. Tymczasem ono pali bardzo mocno, także przez zanieczyszczenie i trzeba się przed nim naprawdę dokładnie zabezpieczać. Parasolka wydaje się być najlepszym wyjściem. Właściwie to chętnie przywiozłabym ten zwyczaj do Polski - to naprawdę świetna ochrona przed słońcem, a dla osoby, która nie lubi się opalać i przed każdym wyjściem z domu używa kremu z filtrem (czytaj: mnie) takie rozwiązanie jest idealne. Zastanawiam się teraz, dlaczego właściwie nie praktykuje się noszenia parasola od słońca w innych częściach świata niż Azja .

Niedaleko deptaku jest też bardzo ładny park:


 

Pewnego razu postanowiliśmy zrobić sobie tam piknik: kupiliśmy pierogi na wynos, nadziewane bułeczki, ciastka, sushi i rozłożyliśmy się na trawie.


Po pięciu minutach zleciał się tłum. Obcokrajowcy w parku! To nic, że tylko jedzą obiad i zasadniczo nie robią nic ciekawego - sama ich egzystencja jest wystarczającym powodem, żeby przez pół godziny po po prostu stać i się na nich gapić, bez żadnych skrupułów, z aparatami w ręce, jak w zoo. Jeśli jeszcze nie wspominałam o tym, że tutejsi ludzie również mnie irytują, to właśnie w tym momencie sygnalizuję, że to robią. Czasem zastanawiam się, czy ten kraj to w ogóle jakakolwiek forma cywilizacji. Takie zachowanie w tym przypadku to nawet nie kwestia ciekawości czy różnicy kulturowej, to po prostu pozbawienie naturalnego ludzkiego odruchu, jakim jest dostrzeganie i szanowanie czyjejś prywatności.


W parku jest również wielu grajków posługujących się tradycyjnymi instrumentami. Każdy z zespołów brzmi naprawdę bardzo dobrze, ale jest jeden problem - nikt nie pomyślał o tym, że skoro jest nas tyle, to może by tak grać na przemian? bo może sobie przeszkadzamy i nie brzmi to dobrze, czy coś w ten deseń? Grają więc wszyscy na raz, oczywiście wszyscy bardzo głośno, żeby to właśnie ich, a nie sąsiada było słychać, czyniąc to miejsce niemożliwym do spędzenia tam większej ilości czasu niż minuta.


W następnym poście relacja z Global Village - tradycyjnej imprezy AIESEC, którą przygotowaliśmy w miniony weekend oraz nietuzinkowa historia powstania schabowych w chińskim wydaniu ;)

0 komentarze:

Prześlij komentarz