25 lipca 2013

25 lipca 2013

Na pytanie o to, jak najlepiej wyjechać z Budapesztu, mam chyba tylko jedną odpowiedź: olać stopa i pojechać busem do pierwszej miejscowości za Budapesztem, albo nawet do Miskolca. Wyjeżdżanie z dużych miast to istna masakra, o czym przekonaliśmy się już kilka dni wcześniej w Rzeszowie. Giganty należy za wszelką cenę omijać i koniec, inaczej można w nich utknąć na wiele godzin.

W dniu wyjazdu czułam się kiepsko. Nie dość, że było mi słabo i nie miałam nawet siły nieść plecaka, to jeszcze na dodatek dwa dni wcześniej podczas zeskakiwania z Mostu Wolności mocno stłukłam sobie stopę. Właściwie to ledwie chodziłam i byłam pewna, że jakaś kość jest złamana, co dodatkowo wzmagało moje nerwy i złe samopoczucie. Nie chciałam iść do szpitala na Węgrzech, bo jeszcze wsadziliby mnie w gips i nie miałabym jak wrócić do Polski.


O godz. 8 chcieliśmy być już na wylotówce, więc wstaliśmy wcześnie, wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy w miejsce, gdzie w naszym mniemaniu miał być wjazd na autostradę. Tymczasem okazało się, że musimy dotrzeć do zupełnie innej części miasta, której na dodatek nie obejmowała już nasza zacna mapa. Po kilkunastu minutach stania pod autostradą z ową mapą i flagą polski przyczepioną do plecaka zatrzymała się koło nas jakaś miła pani, która uświadomiła nas, że jesteśmy w błędzie i wysłała na dobry autobus. Szczęśliwi, że mamy jeszcze ważną kartę miejską, podziękowaliśmy i ruszyliśmy w, dosłownie, nieznane.

Kiedy dotarliśmy na wskazany przystanek, zadowoleni i dumni z siebie ustawiliśmy się na poboczu. Nasza tabliczka z napisem "Miskolc" nie spotkała się jednak ze zrozumieniem ze strony przechodniów (coo? Miskolc? hahaha...) i chwilę później dzierżyliśmy już w dłoni kartkę z rozrysowaną drogą, nazwami ulic i przystanków oraz numerem kolejnego autobusu, na który mamy się udać. Dziękujemy, dziękujemy, dziękujemy.

Kiedy dotarliśmy wreszcie na dobrą drogę, była godzina 10. Okolica nieciekawa - cmentarz, budki z kwiatami i szeroka ulica prowadząca nie tylko na autostradę, ale również do centrum miasta (taka budapesztańska Lipowa). Po godzinie prób stało się jasne, że nic tam nie złapiemy, o czym poinformowali nas też miejscowi. Robiło się coraz później, słońce grzało coraz mocniej, a my siedzieliśmy na środku chodnika i zastanawialiśmy się, co dalej. W końcu zdecydowaliśmy, że musimy się jakoś dostać na pierwszą stację benzynową na autostradzie. Po rozejrzeniu się po okolicy i szybkiej ocenie sytuacji stwierdziliśmy, że trudno, weźmiemy taksówkę (na szczęście mieliśmy jeszcze pieniądze z grania :P poszła połowa).

Myśleliśmy, że stacja okaże się dla nas wybawieniem, jednak po dotarciu na miejsce okazało się, że nic bardziej mylnego. Samo południe, niemiłosierny, węgierski upał i duchota, a my na przemian staliśmy z kartką i pytaliśmy kierowców o podwózkę. Niestety, wszędzie rodziny z dziećmi i ludzie jadący na baseny do Nyiregyhaza - nikt nie jedzie do Miskolca, albo nie ma wolnego miejsca. O godzinie 14:30 dalej byliśmy w Budapeszcie i nasze szanse na dotarcie do Lublina w jeden dzień zmniejszyły się do zera. Mieliśmy już dosyć, więc zrobiliśmy przerwę w chodzeniu między samochodami i wyjęliśmy pasztet. Tylko jeden Michał stwierdził, że bez sensu jest nic nie robić i postanowił jeszcze postać z tabliczką.

zdjęcia z "Miskolcem" niestety nie mamy ;)

Za chwilę biegnie do nas z rozwianym włosem. Złapał! Zatrzymał się Węgier, który zauważył polski napis na jego koszulce, a że Polak, Węgier - dwa bratanki, postanowił, że nas weźmie. Na dodatek okazało się, że jedzie sam, ma cztery wolne miejsca w samochodzie i może wziąć nas wszystkich! Szczęśliwi, że wreszcie ktoś nas zabierze z tej piekła rodem stacji i jeszcze nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę, biegliśmy do samochodu, pakując gdzie popadnie niedojedzone kanapki z pasztetem.

Nasz wybawca okazał się być przemiłym człowiekiem, który studiował kiedyś w Polsce i bardzo mu się u nas podobało. Opowiadał nam o swoich polskich znajomych, węgierskiej zimie, Cyganach i wielu innych, ciekawych rzeczach. Trochę szkoda, że nie spotkaliśmy się w innych okolicznościach - choć rozmawiało się bardzo miło, byliśmy tak wykończeni, że po kilkunastu minutach zupełnie opuściły nas siły i wszyscy czworo, jak jeden mąż... zasnęliśmy.


Z Miskolca było już z górki. Zmieniliśmy się w parach i jechałam teraz z Michałem. Wyszliśmy na drogę i zatrzymał się pierwszy przejeżdżający pojazd - polski tir! Niestety, kierowca jechał do Koszyc, gdzie rozładunek towaru miał dopiero za dwa dni. Poprosiliśmy więc o podwózkę na węgiersko-słowacką granicę, żeby znów nie utknąć w dużym mieście. Tam kolejna niespodzianka - zatrzymuje się kolejny tir, z, uwaga, lubelską rejestracją! Myślałam, że mi serce wyskoczy na myśl, że z Węgier dojedziemy prosto do Lublina. Niestety, kolejne rozczarowanie - jechał akurat do Radomia, więc mógł nas zabrać co najwyżej do Rzeszowa. Nie było sensu tam jechać - nie mieliśmy tam noclegu ani żadnych nocnych połączeń do Lublina. Nie pozostało nam nic innego, jak dojechać na polską granicę i znów przenocować w Tylawie - to samo spotkało zresztą Monikę i Adama. Po raz kolejny dziękujemy naszym gospodarzom za możliwość przenocowania - bez tego byłoby z nami naprawdę kiepsko. 

Czas spędzony w Tylawie, choć tym razem bardzo krótki, był naprawdę fantastyczny. Atrakcją tamtego wieczoru stały się winyle, którym niektórzy z nas nie potrafili się oprzeć i, mimo zmęczenia, słuchali ich do późna w nocy ;)

winylowy raj!

Na drugi dzień z moją nogą było źle. Spuchła, bolała i nie mogłam już w ogóle chodzić. Byłam pewna, że jest złamana i bałam się, że podczas jazdy stopem znowu będę musiała przejść kilka kilometrów, a nie byłam już w stanie tego zrobić. Zgodziłam się więc, kiedy mój tata zaproponował, że wyjedzie po nas do Rzeszowa, gdzie ostatecznie zakończyła się nasza przygoda z autostopem.

Jazda stopem nie zawsze jest łatwa i czasem niesie za sobą niedogodności, ale zdecydowanie się nie zniechęcamy. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem tego, z jak ogromną dawką życzliwości spotkaliśmy się podczas całej podróży i o ile ciekawsze jest podróżowanie stopem, niż siedzenie przez kilkanaście godzin w busie czy pociągu. Nasz autostopowy debiut jest dowodem na to, że, wbrew temu, co często się słyszy, za kółkiem nie siedzą gwałciciele i porywacze, a ludzie ciekawi świata, którzy zupełnie za darmo oferują nam swoją pomoc.

Ogólnie rzecz mówiąc - autostop to coś, do czego nie należy się z góry uprzedzać, a po prostu samemu spróbować, aby przekonać się, jak to jest naprawdę. Bo uczucia doświadczanego w chwili, kiedy na poboczu zatrzymuje się auto, gotowe, by Cię zabrać mimo, że masz ze sobą wielki plecak i jeszcze kahon pod pachą, a obcy człowiek nie dość, że częstuje cię w swoim samochodzie najlepszą szwajcarską czekoladą, to jeszcze nadkłada drogi, by podwieźć cię na dobrą drogę, nie da się z niczym porównać! ;)

1 komentarz:

  1. ciekawi mnie skąd próbowaliście łapać w Budapeszcie do Polski?
    jestem obecnie na Erasmusie na Węgrzech i póki co odwiedzając Budapeszt łapaliśmy tylko 'do', 'z' wracaliśmy zwykle autobusem

    pozdrawiam,
    Ania
    aferka.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń