14 października 2014

14 października 2014

O wyjeździe w Bieszczady jesienią marzyłam już od dawna i w tym roku powzięłam mocny zamiar, aby wreszcie urzeczywistnić swoje plany. Pisałam do wszystkich, pytałam, proponowałam, niestety - ani jedna osoba nie chciała ze mną jechać. Trudno, powiedziałam sobie, pojadę sama, bo nie ma przecież rezygnowania z byle powodu. Tak się jednak złożyło, że tuż przed wyjazdem zdecydował się Maciek, i tak oto pojechaliśmy! :)


Ja jechałam z Lublina, Maciek z Krakowa. O dojeździe w Bieszczady busami można zapomnieć, nic tam nie jeździ, a jak już jeździ, to cała sprawa trwa kilkanaście godzin z pięcioma przesiadkami. Autostop odpadał, bo ja nie jeżdżę stopem sama, a Maciek mógł ruszyć dopiero w piątek późnym popołudniem, a nie chciał zaczynać łapać tak późno. Poszukaliśmy więc alternatywnych rozwiązań i oboje znaleźliśmy transport przez BlaBlaCar do Ustrzyk Dolnych. Mega szczęście ;)

Do Ustrzyk Dolnych mieliśmy jednak dotrzeć dopiero po 20, a do Ustrzyk Górnych, docelowego miejsca, mieliśmy jeszcze ponad 40 km. Było trochę późno na łapanie stopa (choć pewnie dało by radę), więc trzeba było przenocować w Dolnych. Obdzwoniłam wszystkie schroniska, domy rekolekcyjne, ośrodki PTTK i tym podobne miejsca. Nie dodzwoniłam się nigdzie poza domem rekolekcyjnym, który, jak się okazało, w ogóle nie istniał :P Wytoczyłam więc ciężkie działa w postaci facebookowej grupy o nazwie "Jestem w dupie, weź mnie przekimaj". Po chwili odezwała się Emilia, która zapewniła nam nocleg u swojej (przemiłej!) mamy. Dziękujemy!


Rano pierwszy bus do Ustrzyk Górnych odjeżdżał o 8. Nie było opcji - o 8 to my chcieliśmy być już na szlaku :) Z samego rana stanęliśmy więc na drodze. Nie byliśmy pewni, czy łapiemy w dobrym kierunku, więc starym sprawdzonym sposobem postanowiliśmy zatrzymać kogokolwiek, żeby przynajmniej dowiedzieć się, czy dobrze stoimy.

Bieszczady to autostopowa bajka! Zatrzymało się trzecie auto i kierowca jechał w kierunku Ustrzyk :) Dowiedzieliśmy się przy okazji, że staliśmy na Sanok, a on jechał tamtędy przypadkiem, bo akurat wyjeżdżał z pobliskiego osiedla :D Zabrał nas do Stuposian, gdzie zatrzymał się nam pierwszy samochód i tak o 7:50 byliśmy już na miejscu. Prosto z samochodu poszliśmy do Domu Rekolekcyjnego, zostawiliśmy rzeczy i od razu pojechaliśmy do Wołosatego na szlak.


Wybraliśmy mój ulubiony szlak, czyli drogę przez Przełęcz Bukowską, Rozsypaniec i Halicz. Szłam tędy już trzeci raz i za każdym razem wszystko wygląda inaczej, ale zawsze tak samo pięknie :)







Naszym głównym celem było Bukowe Berdo. Nigdy wcześniej nie szłam tym szlakiem, a słyszałam, że są z niego najpiękniejsze widoki. I rzeczywiście są piękne, choć na mnie niezmiennie największe wrażenie robi Połonina Caryńska ;)

Na Bukowym w tym roku nie zakwitły jarzębiny - prawdopodobnie dlatego, że wiosną przemarzły ich kwiaty. Szkoda, ale wrażenia i tak były niesamowite. Widok czerwonego lasu to coś absolutnie genialnego ;)







Zeszliśmy do Mucznego, gdzie szliśmy drogą z mapą w ręku, przymierzając się do łapania stopa, po czym jakiś miły pan zaczepił nas i powiedział, że właśnie jedzie do Ustrzyk i że może nas podwieźć :D

Na miejscu kolacja i genialny grzaniec w ulubionym Eskulapie. W tle muzyka Ciszy, Domu o Zielonych Progach i tym podobne. Bieszczady pełną parą :) Nieziemski wieczór.


Myśląc o planach na następny dzień stwierdziliśmy, że fajnie byłoby zobaczyć wschód słońca na Caryńskiej. Oznaczało to, że trzeba wyruszyć o 5 rano i iść dwie godziny po ciemku przez las. Niby klasyk i tysiąc ludzi to wcześniej robiło, ale nie byłam przekonana do tego pomysłu. Maciek jednak mnie namówił, nastawiliśmy budziki na 4:20, a o 5 stanęliśmy przy wejściu na szlak i ruszyliśmy w ciemny las.

Tu zaczyna się tragikomiczna część opowieści :D Idąc po ciemku po, przyświecając sobie jedynie małą latarką, człowiek jest wrażliwy na każdy dźwięk. Kiedy spaceruje się po lesie w dzień, nie zwraca się uwagi na np. odgłos spadających z drzew liści, które w nocy robią bardzo dużo hałasu i sprawiają wrażenie, jakby w zaroślach przechadzało się jakieś zwierzę. Niby nikt żadnych nie spotyka, ale w końcu w lesie mogą być wilki, niedźwiedzie...

Po pół godzinie wspinaczki w pewnym momencie wydało mi się jednak, że rzeczywiście słyszę odgłos większego poruszenia niż to powodowane przez liście.
- Maciek, coś tu łazi.
- Oj co ci łazi, nic nie łazi - zatrzymał się jednak i świeci latarką po krzakach.
- Mówię, że coś łazi, spieprzajmy.
- Oj nic nie łazi, chodźmy dalej.
Po chwili dyskusji podjęliśmy jednak decyzję o powrocie, zwłaszcza, że niebo zaczęło się już przejaśniać i prawdopodobnie i tak przegapilibyśmy wschód. Dopiero na dole Maciek przyznał się, że jak świecił latarką, zobaczył w krzakach oczy, od których odbijało się światło i tylko dlatego się zatrzymał i w końcu zgodził zawrócić xD Może nie było to jakieś wielkie zwierzę i za chwilę sobie poszło (pewnie przerażone widokiem dwójki ludzi z latarkami ;P), ale nie żałujemy. Wróciliśmy do Domu, napiliśmy się herbaty i wyruszyliśmy znowu o 7. Na wschód słońca przyjdzie jeszcze czas ;)











Z Caryńskiej zeszliśmy do Brzegów Górnych, gdzie znów zatrzymał się nam pierwszy przejeżdżający samochód i zabrał prosto do Ustrzyk ;) Tam od razu poszliśmy po rzeczy i przed wyruszeniem w drogę powrotną zjedliśmy jeszcze obiad u Eskulapa. Wcześniej wpisaliśmy się też do księgi gości w Domu:


Znalazłam też nasz wpis sprzed dwóch lat, z pierwszego wyjazdu w Bieszczady ;)


Maciek chciał wracać stopem, ja chciałam dostać się do Ustrzyk Dolnych, skąd znów miałam podwózkę z BlaBlaCar. Tak się jednak złożyło, że zatrzymali się nam przemili państwo, którzy zabrali mnie prosto z Ustrzyk do Lublina :) 

Wyjazd jak najbardziej udany, pozytywny i odkrywczy. Spełniłam wreszcie swoje marzenie i odwiedziłam Bieszczady w czerwonym październiku. To miejsce ma w sobie coś niesamowitego. To nie góry, na które wchodzi się raz i odhacza z listy - to góry, po których chodzenie nigdy się nie nudzi, nie męczy i nigdy nie ma się go dosyć. Byłam tam już wiosną, latem oraz jesienią, przede mną więc kolejne wyzwanie - zima ;)

4 komentarze:

  1. Jakim aparatem robisz tak piękne zdjęcia?

    OdpowiedzUsuń
  2. to nie zdjęcia są piękne, tylko Bieszczady :D ale robię je Lumixem DMC-FZ18 (pierwszy raz sprawdzam, co to za model ;p). nie jakaś lustrzanka, zwykły kompakt, ale cenię go bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  3. oooch, październikowe bieszczady... przepiękne zdjęcia! doskonale Wam się widać pogoda udała :) dwa lata temu też w październikowym słońcu wędrowaliśmy po połoninach, coś cudownego... polecam też listopadowe bieszczady: http://fotografia-prania.blogspot.com/2013/11/przez-listopadowa-mge-w-bieszczady.html , urok niepowtarzalny... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ahhh, rzeczywiście pięknie! aż mi się zamarzyło pojechać znowu ;)

      Usuń