20 czerwca 2014

20 czerwca 2014

Szanghaj. Godzina 14 (czuję się, jakby była 8), ląduję na lotnisku Pudong. Pierwsze spojrzenie na Chiny. Dookoła szaro, kilka smętnych budynków, ale to nic, w końcu to lotnisko. Wysiadam z samolotu i idę przez terminal. Mijam strażników w mundurach, odbieram bagaż i kieruję się do bramek. Oddzielna kolejka dla obywateli, oddzielna dla obcokrajowców. Wypełniam na szybko jakiś kwitek, nie wiem, który z kolei, dostałam go w samolocie. Jeśli wypełnię go źle, mogą mnie nie wpuścić. Tuż obok mnie Chinka w mundurze wskazuje kierunek kolejki. Pokazuję paszport strażnikowi za ladą. Przegląda go trzy razy, po chwili zaznacza coś na wizie, wbija pieczątkę i oddaje. Zostaję wpuszczona na teren Chińskiej Republiki Ludowej.

Idę dalej przez terminal i wypatruję w tłumie osób, które miały mnie odebrać. W końcu widzę tabliczkę z napisem AIESEC, a wraz z nią dwójkę - Teda i Viviene. Chcieli witać wolontariuszy dużym transparentem, ale straż lotniska zabroniła im go wystawić. Mają więc tylko małą kartkę i naprędce zrobiony flamastrem napis.

Schodzimy do metra, wsiadamy do pociągu i kierujemy się w stronę miasta. Za oknem wciąż szaro, widzę rzędy równo posadzonych drzew i wąskie kanały wzdłuż torów. Po 24-godzinnej podróży jestem tak zmęczona, że nie mam siły rozmawiać. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do celu. Wjeżdżam na górę ruchomymi schodami, idę do wyjścia i po chwili po raz pierwszy staję na ulicy Szanghaju. Biorę haust gorącego powietrza. Jest nieprawdopodobnie cicho - nigdzie nie gra muzyka, nie widać żadnych reklam, ekranów, nie gra radio. Jedynymi dźwiękami są odgłosy klaksonów pochodzące od przejeżdżających co chwila skuterów. Nawet w chińskim sklepie nie ma muzyki. Chodząc po nim, słyszysz jedynie odgłos własnych kroków.

I wtedy widzę go po raz pierwszy. To właśnie przez niego wokół jest tak ponuro i szaro. Wiele się o nim słyszy, ale człowiek nigdy nie dowie się, czym on jest, dopóki sam go nie doświadczy. Na początku myślę, że lepkość skóry i sztywne włosy to efekt upału. Po kilku dniach jednak odkrywam, że to wcale nie kwestia pogody - to po prostu zanieczyszczenie, które osadza się na ciele. Tak samo jak na ciele, osadza się także w jego wnętrzu. Oddech tutaj nie jest tym samym oddechem, co gdzie indziej. Później zdaję sobie sprawę także z tego, że człowiek ma fizjologiczną potrzebę doświadczania kolorów, patrzenia na coś kolorowego. W chińskim mieście nie ma kolorów. Są tylko setki identycznych, szarych wieżowców, otoczonych mniej lub bardziej gęstą mgłą.

Smog.



W hostelu mieszkam z dziewczyną z Kolumbii. Biorę prysznic, po którym czuję się o wiele lepiej i wieczorem wszyscy wychodzimy na kolację. Jemy w ulicznej knajpie. Jedzenie jest naprawdę smaczne, nie ma nic wspólnego z obrzydliwymi azjatyckimi barami w Europie. A potem idziemy zobaczyć Szanghaj nocą.




Miasto robi wrażenie. Wysokie, nowoczesne budynki są wspaniale oświetlone. Wreszcie kolory, które odwracają uwagę od smogu, pozwalają na chwilę na niego nie patrzeć. Wokół mnóstwo par robi sobie ślubne zdjęcia. Nic dziwnego, sceneria jest przednia.





Na próżno jednak szukać w Szanghaju prawdziwych Chin. Szanghaj to Europa, Ameryka - cokolwiek, na pewno nie Azja. Okazuje się też, że oprócz panoramy nie ma tam właściwie nic więcej do zobaczenia. Idziemy do hostelu, a na miasto wracamy rano.





Kolory już zamarły, ale ogrom budynków ciągle budzi respekt. Oglądam miasto przez mgłę i wiem, że nie jest ona efektem pogody, jest czymś zupełnie innym. Przebywanie w niej przez dłuższy czas męczy, a widok smętnych wieżowców czasem naprawdę przeraża.







Jest upał, ale chcemy koniecznie dostać się na drugą stronę rzeki, aby zobaczyć wieżę z bliska. Schodzimy na dół do podziemnego tunelu. W środku mnóstwo reklam i świateł, przejście kosztuje 70 yuanów (1 = 0,5zł) - to miejsce dla turystów, którzy koniecznie chcą tu zostawić swoje pieniądze. Wracamy na górę i płyniemy promem za 2 yuany.




Potem zabieramy bagaże z hostelu i jedziemy taksówką na dworzec, aby dostać się do Ningbo. Jadę z dwiema dziewczynami z Włoch. Taksówka jest dość tania - za 20 km płacimy 72 yuany. Rachunek dzielimy na trzy. Dworzec Hongqiao wygląda bardziej jak lotnisko niż dworzec. Po chwili dostaję bilet - za przejechanie 300 km płacę 150 yuanów. To kolejna cena, jaką trzeba ponieść za szybkie rozwijanie gospodarki. Tanie pociągi w Chinach to już przeszłość. Podróż trwa około trzech godzin, które prawie w całości przesypiam. Budzę się w Ningbo.

dworzec Shanghai Hongqiao

Jeśli nie tak sobie wyobrażaliście tę relację, jeśli spodziewaliście się opowieści o barwnej krainie latających smoków i buddyjskich świątyń, bardzo mi przykro, że się rozczarowaliście.


Witamy w Chinach.

2 komentarze:

  1. Piszesz o problemach w chińskich urzędach np. z wizą. Podobno Chińczycy w Polsce muszą przynosić różne dziwne dokumenty aby dostać przedłużenie wizy i w dodatku nasi urzędnicy mają problemy z angielskim. Znam Polkę, która była zdumiona rozmiarem biurokracji, gdy pomagała w załatwianiu wizy Chińczykowi. Ot takie małe podobieństwo.
    Ziuta

    OdpowiedzUsuń
  2. nie mówię tu o biurokracji, tylko o ogólnej niechęci do obcokrajowców i pomocy im.
    problemy z angielskim? w tutejszych urzędach coś takiego jak angielski nie istnieje! :P

    OdpowiedzUsuń