13 lutego 2015

13 lutego 2015

Zacznijmy od początku. Miał być wyjazdowy Sylwester - nie wyszedł. Nie wyszło picie wina na chorwackiej riwierze, spacerowanie po najukochańszym Lwowie ani nawet raczenie się grzańcem w jakiejś bieszczadzkiej głuszy. Bieszczady miały być także i tym razem, jednak nie po to moją ulubioną zasadą w podróży jest "plany są po to, aby je zmieniać", żeby wszystko miało pójść zgodnie z pierwotnym zamysłem. I tak oto wylądowałam w Beskidach.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po wygraniu zimowej batalii, zwanej potocznie sesją, było wskoczenie do autobusu i pognanie w kierunku słowackiej granicy. Po ostatnim egzaminie powiedziałam, że jak w ciągu 48 godzin nie pójdę w góry, to będzie ze mną źle. Zakończony właśnie semestr o mało mnie nie zabił, więc w końcu trzeba było jakoś odpocząć. No i tak dotarłam do miejsca na krańcu Polski, gdzie świat miał tylko dwa kolory, a jadąc trasą, którą znam już szczegółowo na pamięć wspominałam sobie: o, tutaj w Lutczy to dwa lata temu wziął mnie na stopa taki miły chłopak, a tu przy rozjeździe jest ta mała stacja, której prawie nie widać z drogi, a na której robiliśmy postój, jak kiedyś jechaliśmy wieczorem na majówkę do Wetliny.

I tak ze spontanicznego pomysłu zrobiła się niczego sobie wycieczka: pochodziłam po górach, rozruszałam nieużywane od października mięśnie, które zapomniały już o swoim istnieniu, spotkałam się z Darią, której nie widziałam wieki i w której domu piłam kakao z pięknych kubków, które teraz stoją także u mnie w domu jako pamiątka tego fajnego czasu (dziękuję najpiękniej za prezent!) i jakby nigdy nic grałam sobie w karty i Scrabble, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nic nie musząc i nigdzie się nie spiesząc.

Nie jedź zimą w góry, mówili. Tak samo, jak mówili, żebym nie jeździła autostopem, nie jechała na wolontariat i nie wychodziła z lotniska w Katarze podczas przesiadki. Żadna z wymienionych rzeczy nie zrobiła mi krzywdy, więc stwierdziłam, że zimową wspinaczkę też przeżyję. Pojechałam w dżinsach, za dużych rękawiczkach, pożyczonych stuptupach, kurtce mojej mamy, szłam w śniegu po kolana i jadłam zamarznięte na kamień Snickersy.


I było najpiękniej!










 















8 lutego 2015

8 lutego 2015


Lubię obchodzić rocznice, a zwłaszcza takie, jak ta.

Nikt, kto trochę mnie zna, nie może nie wiedzieć, kim jest Alexz Johnson. Każdy pamięta, jak przez ponad pięć miesięcy jak szalona męczyłam Facebooka jej wszystkimi piosenkami po kolei i odliczałam dni do jej koncertu, a każdy, kto śledzi tego bloga, nie może nie wspominać z uśmiechem jego najbardziej żenującego postu, w którym zaraz po koncercie zdałam z niego relację z wszelkimi, najdrobniejszymi szczegółami. Szczegółami, które chciałabym jak najdłużej zatrzymać i jak najczęściej do nich wracać, stąd taka rozległa opowieść o jednym z niewątpliwie najlepszych wieczorów mojego życia. Tylko ja jednak pamiętam, jak 10 lat temu usłyszałam o niej po raz pierwszy i obiecałam sobie, że jeśli tylko kiedykolwiek będę miała okazję wybrać się na jej koncert w Europie, to rzucę wszystko i tam pojadę.

Alexz odegrała w moim życiu wielką rolę. I nie chodzi tu tylko o to, że zaczęłam grać na gitarze czy śpiewać, ale o to, że to właśnie ona była osobą, dzięki której stwierdziłam, że warto mieć pomysł na siebie i iść jakąś tam swoją własną drogą. To ona pokazała mi, że w wieku 11 lat wcale nie trzeba słuchać radia eski, a najciekawszym zajęciem nie jest granie na komputerze czy oglądanie telewizji. Jeśli chodzi o muzykę, Alexz była totalną niszą. Nikt jej nie znał, za to ja pomału przestawałam znać hiciory z radia i zaczęłam mieć coś, co można było nazywać gustem muzycznym. To nic, że prawie nikt mojego entuzjazmu nie podzielał i że tej muzyki nie dało się usłyszeć w żadnym radiu. Do dzisiaj tak zresztą mam, że zwykle sama chodzę na koncerty, na których jest nie więcej niż kilkadziesiąt osób. Cóż, zawsze byłam odmieńcem :)

Alexz to nie tylko muzyka, to także, a może przede wszystkim, styl i osobowość. Przekonałam się o tym ostatecznie dokładnie rok temu w O2 Shepherd's Bush Empire w Londynie.

Nie ma na całym świecie bardziej inspirującej, serdecznej, utalentowanej i jednocześnie tak skromnej osoby jak Alexz. I nie jest to tylko opinia psychofanki (czytaj: mnie ;p) - każda osoba, która tam była, może to potwierdzić. Można powiedzieć, że to piękny finał historii, spełnione marzenie. Ja osobiście wierzę w to, że taki wieczór jeszcze kiedyś się powtórzy ;)

Dlaczego o tym piszę?

Wtedy, 10 lat temu, kiedy po raz pierwszy usłyszałam Alexz (a na drugi dzień kupiłam gitarę i zrobiłam sobie taką samą fryzurę, jaką miała ona ;p) obiecałam sobie, że jeśli kiedykolwiek będę miała okazję pojechać na jej koncert w Europie, to nieważne gdzie, kiedy i ile miałoby to kosztować - wtedy po prostu rzucę wszystko i tam pojadę. Nie wyobrażałam sobie, żebym mogła robić w tym czasie coś na tyle ważnego, co zatrzymałoby mnie w domu lub miała jakiś inny cel, na który warto by było przeznaczyć pieniądze. Kiedy więc po 9 latach czekania na to, aż coś zadzieje się w tej kwestii zobaczyłam ogłoszenie o jej trasie koncertowej, postanowiłam: jadę.

I tak oto kupiłam bilet na koncert, bilety lotnicze i 8 lutego 2014 poleciałam do Londynu. Tak po prostu. Nie było ważne to, że musiałam wydać sporo pieniędzy (no, może nie aż tak dużo, bo już wtedy całkiem nieźle ogarniałam tanie podróżowanie) i że leciałam na drugi koniec Europy na krótki, akustyczny tylko koncert grany jako support innego wykonawcy, którego imienia nawet nie pamiętam. To wszystko było nieważne, bo szansa na spotkanie osoby, którą najbardziej na świecie podziwiam liczyła się dużo bardziej niż wszystkie związane z tym niedogodności.

I to jest według mnie właśnie właśnie ta rzecz, którą każdy, bez wyjątku, choć raz powinien zrobić. Jeśli na czymś naprawdę Ci zależy, zrób to - bez szukania wymówek, przekładania w nieskończoność, liczenia na to, że kiedyś przyjdzie lepszy moment, zasłaniania się brakiem czasu, towarzystwa, pieniędzy, okazji. Stwórz sobie okazję, wydaj te pieniądze i po prostu to zrób. To, ile poświęcisz, za jakiś czas nie będzie miało żadnego znaczenia - ważne będzie tylko to, że udało Ci się osiągnąć coś, na czym Ci zależało. No bo co innego, jeśli nie spełnianie marzeń sprawia, że ma się ciekawe i piękne życie? :) Pieniądze są zasobem odnawialnym - można je zarobić. Nie można natomiast odrobić straconego czasu ani zmarnowanej szansy. Jeśli ciągle coś Cię powstrzymuje, miej tego świadomość.

Ja nie żałuję, że rok temu poleciałam do Londynu. Ciągle cieszę się tym jak małe dziecko, bo spełniło się moje marzenie z najwyższej półki. Zawsze miałam nadzieję, że kiedyś uda mi się usłyszeć Alexz na żywo, ale nigdy nie sądziłam, że będę miała nawet okazję osobiście ją poznać i z nią porozmawiać. Gdybym ponad rok temu stwierdziła, że nie warto lecieć, że lepiej czekać z założonymi rękami, aż przyjedzie do Polski albo zagra własny koncert, żałowałabym jak głupia.

Może to banalna rada, ale jeśli masz jakieś marzenia, spełniaj je. A jeśli masz takie, w których spełnienie nawet nie do końca wierzysz, to te spełniaj bez przemyśleń i kalkulacji. Na pewno stać Cię na to, żeby zrobić to choć raz. Serio, warto!

12 stycznia 2015

12 stycznia 2015


Po ostatnich wydarzeniach we Francji hasło "Nie dla islamizacji Europy" wybrzmiewa coraz głośniej, coraz częściej słyszy się, że najlepiej byłoby "wywalić ich wszystkich", spalić meczety czy "wyplenić demona". Demona, którego sami sobie stworzyliśmy - nie tyle jednak, co w społeczeństwie, ale przede wszystkim we własnych głowach. I nie chodzi mi tu o to, że trzeba być bezgranicznie, bezwzględnie tolerancyjnym i otwartym na wszystko, co nam dają. Nie twierdzę, że rozpowszechnianie się islamu w Europie jest dobre. Twierdzę tylko, że złe jest stawianie znaku równości między islamem a terroryzmem.

Kim są muzułmanie przyjeżdżający do Europy? To najczęściej ludzie, którzy chcą polepszyć warunki swojego życia - dokładnie tak, jak każdy z nas. Dostają tu zasiłki, mają szansę na wygodniejsze życie, więc tu przyjeżdżają. Tak samo jak my jedziemy do Norwegii czy Anglii, żeby więcej zarobić i mieć lepsze świadczenia socjalne. Też nas tam nie chcą. Też nas stamtąd wyganiają, wybijają szyby w oknach i wyzywają od złodziei. A mimo to tam jedziemy, bo uważamy, że nie robimy nikomu krzywdy. Jesteśmy sobie zwykłymi, szarymi ludźmi, którzy chcą po prostu żyć wygodnie.

Często zapominamy o tym, że większość muzułmanów w Europie to dokładnie tacy sami ludzie. Że nie każdy przyjeżdża tutaj z zamiarem podłożenia bomby w metrze, niecnego zniszczenia Europy od środka i mordowania niewiernych. Nie każdy muzułmanin jest terrorystą, podobnie jak nie każdy Polak jest złodziejem. Wielu muzułmanów próbuje odciąć się od wizerunku islamu jako podłoża terroryzmu - tłumnie wychodzą na ulicę i protestują przeciwko takim uogólnieniom. W mediach się o tym nie mówi, bo lepiej jest szerzyć agresję. Podobnie, jak często słyszymy o przypadkach honorowych zabójstw lub Europejkach, które wyszły za muzułmanów, którzy najpierw je bili, a potem wywieźli do swoich państw i słuch o nich zaginął. Słyszymy o tym, bo to się nagłaśnia, a nikt nie bierze pod uwagę tego, że są też normalne, udane małżeństwa, bo takie nie są sensacją. Polecam tutaj przeczytać dwie książki: "Burkę miłości" Reyes Monforte i "Arabską żonę" Tanii Valko.


Nawet w Izraelu, kraju szczególnie dotkniętym religijnym konfliktem, muzułmanie i żydzi są w stanie jakoś razem żyć. Oczywiście, istnieje wiele uprzedzeń na temat przeciwnej strony, co jest naturalne ze względu na taką, a nie inną sytuację polityczną (my też jesteśmy uprzedzeni w stosunku do na przykład Rosjan, bo jest tak, a nie inaczej). Za ataki terrorystyczne są odpowiedzialne islamskie organizacje terrorystyczne, np. Hamas - zwyczajni ludzie chcą jednak pokoju i wolności od wojny religii i kultur. Przykładem tego jest chociażby organizacja takich wydarzeń:




Tak więc - zwyczajni ludzie wyznający islam (albo jakąkolwiek inną religię) nie chcą wojny. Chcą normalnego życia, szczęścia, rodziny i na ogół tego, czego chce każdy człowiek. Wojny chcą ludzie z wypaczonymi poglądami, którzy źle interpretują przepisy religijne, członkowie sekt i ugrupowań nastawionych na agresję w imię wartości pseudoreligijnych.

Wśród chrześcijan też zdarzają się terroryści i psychopaci. Słyszeliście o Josephie Konym? W skrócie: to przywódca ugandyjskiej sekty chrześcijańskiej, tworzący armię złożoną głównie z dzieci, która walczy o ustanowienie w Ugandzie rządu teokratycznego opartego na wartościach chrześcijańskich. Tyle, że Kony to zbrodniarz znajdujący się na pierwszych miejscach list gończych na świecie, który uważa, że przemawia przez niego Duch Święty. Dokonuje on niewyobrażalnie okrutnych zbrodni na dzieciach, które rekrutuje do swojej Armii Bożego Oporu. Polecam przeczytać książkę "Skradzione dziewczęta Ugandy" Kathy Cook, tylko ostrzegam - opisy są naprawdę drastyczne.

A Anders Breivik? Też działał w imię ratowania chrześcijaństwa, kiedy w 2011 zabił w Norwegii prawie 90 osób. Czy istnienie takich ludzi jak Breivik czy Kony zakłada, że wszyscy chrześcijanie to zbrodniarze i terroryści? Nie. Tylko, że w takich wypadkach ci chrześcijanie są uznawani za psychopatów,  a działający podobnie terroryści muzułmańscy - za muzułmanów. 

Podsumowując: nie jest tak, że "my to ci dobrzy, a tamci to są ci źli". W temacie wydarzeń we Francji nie chodzi o islamistów, tylko o terrorystów. Nie potępiajmy islamu - potępiajmy terroryzm. Nie mylmy tych dwóch pojęć. Nie osądzajmy niewinnych ludzi, którym przyszło żyć w złym czasie i miejscu.

Bo terroryzm nie ma związku z żadną religią.













Uff, musiałam to napisać.

9 stycznia 2015

9 stycznia 2015


Czasem wchodzę na fora o nauce języków i łapię się za głowę. Ludzie wypisują tam niestworzone rzeczy, które potem inni czytają, zaczynają w to wierzyć i dalej rozpowszechniają. Przez to w naszej świadomości krąży mnóstwo mitów, które przeważnie głoszą, jak potwornym, trudnym i niemożliwym do opanowania jest język chiński. A tymczasem... jak to wygląda naprawdę i dlaczego nie jest aż tak straszne? :) 

Naukę chińskiego rozpoczynałam  od zera ponad dwa lata temu. Dziś potrafię porozmawiać po chińsku, zrozumieć w większości czytany tekst, rozpoznać około 2000 znaków. Nie umiem jeszcze wszystkiego i podejrzewam, że nigdy nie będę umiała, ale i tak osiągnęłam całkiem fajny poziom. Kosztowało mnie to sporo pracy, ale myślę, że w rzeczywistości okazało się to dużo mniejszym wyzwaniem, niż spodziewałam się na początku. Przyszedł więc czas na obalenie tych wszystkich złych mitów, które sprawiają, że język chiński straszy. Jeśli zastanawiasz się nad rozpoczęciem nauki, ale obawiasz się, że okaże się to zbyt trudne, przeczytaj ten tekst.


MIT nr 1: Potrzeba całego życia, aby nauczyć się chińskiego.
Tak samo, jak potrzeba całego życia na naukę angielskiego, hiszpańskiego, rosyjskiego czy jakiegokolwiek innego języka. W tej materii język chiński nie różni się niczym od innych. W końcu niezależnie od tego, jak długo się uczymy, zawsze trafimy na słówko, idiom czy zagadnienie, którego nie będziemy znali. Nigdy nie dojdziemy do momentu, w którym będziemy wiedzieli już wszystko - zawsze będzie istniała możliwość i potrzeba rozwoju. Taka jest ogólna specyfika nauki.
W rzeczywistości aby się porozumiewać, a nawet używać języka chińskiego w pracy zawodowej wystarczy kilka lat. Co prawda kilka lat intensywnej nauki, ale możliwe jest opanowanie go w takim czasie ;)

MIT nr 2: Chiński to najtrudniejszy język świata.
To bzdura - jest mnóstwo innych języków, które mają dużo trudniejszą wymowę i gramatykę. Przykładem tego jest chociażby polski. Wyobrażacie sobie naukę odmiany przez przypadki, liczby i osoby wszystkich słów po kolei?! Jeśli chodzi o chiński - owszem, musimy się nauczyć znaków, ale za to gramatyka jest bardzo prosta. Nie musimy zapamiętywać żadnych form, rodzajników, końcówek, uczyć się odmian, czasów, trybów czy przypadków, jakie występują w większości języków europejskich. To takie "Kali jeść, Kali pić". Łatwizna!
Dla przykładu: po polsku mówimy "ja dzisiaj idę", "ja jutro pójdę", "my jutro pójdziemy". Żeby powiedzieć poprawnie takie zdania, obcokrajowiec uczący się naszego języka oprócz słowa "iść" w bezokoliczniku musi zapamiętać jeszcze kilka jego form. Po chińsku za to powiemy: "ja dzisiaj iść", "ja jutro iść", "my jutro iść". I to cała filozofia. Prawda, że proste? ;) Ze względu na gramatykę myślę, że nam dużo łatwiej jest nauczyć się chińskiego niż Chińczykom polskiego.

MIT nr 3: Europejczyk nie może poprawnie mówić po chińsku, ponieważ nie ma odpowiednio wykształconych strun głosowych, które umożliwiłyby wypowiedzenie chińskich głosek.
To po części prawda. Niektóre narody mają problem z wypowiedzeniem i odróżnieniem niektórych dźwięków, takich jak "cz" i "dż", "sz" i "ż", "c" i "dz", "ci" i "si". Ale przecież nie my, Polacy? :)
Prawda jest taka, że wymowa chińska wcale dużo nie różni się od polskiej. I tu, i tu występują praktycznie te same głoski, które my bez problemu wypowiadamy, w przeciwieństwie do niektórych innych narodów, chociażby Anglików. I tak ze względu na specyfikę naszego ojczystego języka stoimy od razu na bardziej uprzywilejowanej pozycji i to, z czym inni często się męczą, dla nas jest naturalne i łatwe. Z moich obserwacji wynika, że niezłą wymowę mają też Francuzi. 
Jako ciekawostkę dodam, że wielu Chińczyków też wypowiada źle niektóre dźwięki, mimo, że to ich własny język. Na potęgę mylą "sz" z "s", "c" z "cz", a nawet "n" z "l" (przez to czasem ciężko ich zrozumieć :P).

MIT nr 4: Chiński alfabet ma kilka milionów znaków. 
Najpierw trzeba zaznaczyć fakt, że nie istnieje coś takiego jak chiński alfabet. Każde słowo zapisuje się oddzielnym znakiem, który trzeba zapamiętać, bądź kombinacją 2-3 znaków mających własne znaczenia. Wszystkich jest około 50 000, ale na co dzień używa się około 2500-3000. I nie, Chińczycy też nie znają wszystkich i tak, też robią błędy przy pisaniu :)
Dobra wiadomość jest taka, że znaki nie są skonstruowane przypadkowo. Składają się z powtarzających się elementów zestawionych logicznie, dzięki czemu nie jest tak trudno się ich nauczyć. Istnieje zasada: im więcej ich znamy, tym łatwiej jest uczyć się kolejnych. Dlatego też początki są trudne, ale po zapamiętaniu kilkuset znaków następne wchodzą do głowy już prawie automatycznie. Posłużę się fajnym cytatem:
"Znaki trzeba rozumieć. Dlatego nie ma sensu zaczynać się uczyć nowych znaków bezmyślnie z listy pod czytanką. Zapamiętanie losowo uporządkowanych znaków graniczy z cudem. Jedyna możliwość na ich naukę to ciągłe zapisywanie, ciągle i na nowo, ciągłe powracanie do konkretnych znaków, a tak naprawdę po krótkim czasie one i tak uciekną z głowy. Całkowicie pozbawione sensu jest uczenie się znaków bez rozumienia tego, w jaki sposób powstały i z czego się składają. Jest to totalnie nieefektywne i nieskuteczne." (źródło - polecam cały artykuł)
Tak więc trzeba jak najwięcej pisać, opierać naukę na skojarzeniach i nie przejmować się, jeśli znaki ciągle wypadają nam z głowy ;)

MIT nr 5: Języka chińskiego można się nauczyć tylko będąc w Chinach.
Wyjazd do Chin nie gwarantuje tego, że tam lepiej nauczymy się języka. Przewaga między nauką w kraju docelowym a ojczystym jest taka, że tam masz więcej okazji, żeby rozmawiać i słuchać. Możesz jednak tych okazji nie wykorzystywać, jeśli będziesz przebywał głównie w gronie obcokrajowców i miał sporadyczne kontakty z Chińczykami, co czasem się zdarza na wyjazdach na stypendium czy do szkół językowych. Za to możesz nawiązać kontakt z Chińczykami mieszkającymi w Polsce, spotykać się z nimi i po prostu rozmawiać - wyjdzie na to samo, albo nawet lepiej :) Tak było w moim przypadku. Umawianie się na kawę ze znajomymi Chinkami w Polsce dało mi dużo więcej niż dwa miesiące w Chinach, gdzie przebywałam głównie w międzynarodowym środowisku i musiałam rozmawiać po angielsku.
Jeśli chodzi o to, czy lepszy jest nauczyciel chiński czy polski, zdecydowanie polecam Polaka. Między nami a Chińczykami jest tak duża przepaść kulturowa, że ich metody nauczania na ogół się na nas nie sprawdzają. Tak więc - lekcje z Polakiem, kawa z Chińczykiem i mamy złoty środek :)

MIT nr 6: Nie ma sensu uczyć się chińskiego, bo i tak w każdej prowincji mówi się inaczej.
To, że każdy region ma swój własny dialekt, jest prawdą. Jest ich bardzo dużo i niektóre z nich różnią się na tyle, że osoby posługujące się nimi nie mogą się dogadać. Dlatego właśnie uczymy się chińskiego mandaryńskiego, czyli standardowego, obowiązującego w całych Chinach. Jest on powszechnie rozumiany i można się w nim porozumieć właściwie z każdym. Nawet, jeśli mieszkańcy danej prowincji z rodziną i znajomymi mówią w dialekcie, w bardziej formalnych sytuacjach będą posługiwali się mandaryńskim. Osoby, które rzeczywiście znają tylko lokalny język, zdarzają się sporadycznie i są to zazwyczaj osoby starsze. Raczej nie zdarzy się więc, że będąc w Chinach nie dogadamy się przez nieznajomość dialektów ;)

MIT nr 7: Żeby w ogóle myśleć o nauce chińskiego, trzeba mieć szczególne zdolności językowe.  
Nie wiem, czy w ogóle istnieje coś takiego jak uzdolnienia językowe. Wydaje mi się, że w większości przypadków to tylko wymówka do tego, żeby się nie uczyć, jeśli komuś się nie chce. W końcu każdy z nas nauczył się języka ojczystego, więc z pewnością mamy też potencjał do przyswajania kolejnych. A języki są ważne, koniec, kropka!
Według mnie wszystko jest kwestią dobrania odpowiedniej metody. Jeśli do tej pory uczyłeś się języków tylko z zajęć w szkole, z podręczników, robiąc multum ćwiczeń gramatycznych bez nabywania umiejętności praktycznych, to nic dziwnego, że nie masz chęci do nauki ;) Sposoby na naukę języków to temat na oddzielny wpis, ale wracając do chińskiego - myślę, że nie potrzeba do niego szczególnych zdolności. Owszem, pamięć wzrokowa (nauka znaków) czy słuch muzyczny (wymawianie tonów) to przydatne talenty, ale można obejść się bez tego. Wśród uczących się chińskiego jest niewiele osób, które są w stanie opanować wszystkie aspekty tego języka perfekcyjnie. Jedni mają świetną pamięć do znaków, drudzy mówią dobrze w tonach, a inni nie mają ani tego, ani tego, ale za to mają ponadprzeciętne wyczucie językowe i gramatyczne. 

Rzeczą, która jednak przyda się na pewno, są chęci i determinacja. Ten język nie jest aż taki trudny, ale jego nauka i tak wymaga sporej pracy i poświęceń - tak jak nauka jakiegokolwiek innego języka. Bo najważniejsza jest tu właśnie świadomość, że chiński wcale nie jest trudniejszy od języków europejskich - po prostu jego trudność polega na czymś innym. Jeśli więc pomału przestajesz bać się chińskiego, zaczynasz wierzyć w to, że się go nauczysz i jesteś odpowiednio zmotywowany - możesz zaczynać! :)

I na koniec bonus w postaci najbardziej absurdalnego mitu, a właściwie odpowiedzi na nurtujące wielu pytanie: "A czym wy piszecie te znaki?"
Najczęściej długopisem. Albo ołówkiem. I na normalnej kartce, nie na papirusie czy korze bambusowej. Ludzie, w Chinach też mieszkają ludzie! :P

4 stycznia 2015

4 stycznia 2015


Obserwuję to, co dzieję się w sieci i własnym oczom nie wierzę. Wszystko wygląda na to, że rok 2015 będzie rokiem czytania książek. Powstaje mnóstwo akcji, między innymi 52 Book Challenge, Przeczytaj tyle, ile masz wzrostu, a nawet takie jak W 2015 przeczytam "Lalkę" Prusa oraz Przeczytam całą Biblię. Dobrze się dzieje!

Niestety, czytanie to coś, co ostatnimi czasy nie idzie mi dobrze. W 2014 roku przeczytałam tak mało książek, że aż wstyd się przyznać. Mogę zwalać winę na częste wyjazdy, naukę, tłumaczenia, ale wiem, że nie w tym tkwi problem. Po prostu to zaniedbałam i zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak się stało, bo przecież czytać lubię. Dlatego i ja postanowiłam podjąć wyzwanie: rok 2015 będzie rokiem czytania książek także u mnie.

Nie wiem, czy uda mi się udźwignąć przeczytanie aż 52 książek - kończący się niedługo semestr pokazał mi, że naprawdę można nie mieć na nic czasu, co wcześniej uważałam za głupią wymówkę. Z mierzeniem grubości okładek też będzie problem, bo ostatnio najczęściej korzystam z e-booków. Dlatego też postanowiłam podjąć własne wyzwanie i przeczytać w tym roku przynajmniej 30 książek. Wychodzi po 2,5 książki miesięcznie - cel ambitny (jak na mój obecny stan czytelniczy), ale myślę, że przy odrobinie wysiłku osiągalny.

Dlaczego w ogóle chcę czytać? Bo to jest dobre - inspiruje, kształtuje sposób myślenia i dostarcza wiedzy. Czy takie wyzwanie to "zaliczanie" książek? Trochę tak - na pewno w tej 30 znajdzie się kilka słabych i nie wartych uwagi, ale z drugiej strony mogę trafić na tyle samo świetnych. O to właśnie w tym chodzi - aby nauczać się odróżniać dobre książki od złych i w przyszłości dobierać je w taki sposób, żeby czytanie stało się na tyle ciekawe i wciągające, aby nigdy więcej nie trzeba było się do tego mobilizować :) Takie wyzwanie jest także dobrym sposobem na to, by nauczyć się lepszej organizacji czasu - w końcu przeczytanie jednej książki zajmuje kilka czy kilkanaście godzin i gdzieś trzeba to zmieścić. Ile czasu dziennie marnujesz na czekaniu na autobus, zajęcia, na przerwach, na dumaniu albo odświeżaniu facebooka? Ja całkiem sporo, więc najwyższa pora zacząć to zmieniać.

Tak oto rozpoczynam wyzwanie. Standardowo wszystko zostaje zapisane i udokumentowane tutaj (bardzo polecam ten serwis). Już nawet zdobyłam pierwszy punkt.

A Ty? Ile książek zamierzasz przeczytać w tym roku? ;)

2 stycznia 2015

2 stycznia 2015


Mamy początek roku i temat postanowień noworocznych jak zwykle powrócił. Kto nie chce, aby nadchodzący rok był lepszy od poprzedniego? To z tej okazji mnóstwo osób nagle zamierza schudnąć, nauczyć się nowego języka, zacząć biegać, podróżować i oszczędzać. Chcemy się zmieniać i rozwijać. Czy to może być coś złego? Okazuje się, że tak, bo jak zawsze znajduje się grupa osób, które krzyczą, że Nowy Rok jest bez sensu, że to tylko zmiana daty w kalendarzu i że nie warto robić żadnych postanowień, bo i tak najpóźniej tydzień po Sylwestrze nikt nie będzie o nich pamiętał.

Ja po części również należę do tych osób. Uważam, że zawsze jest dobry czas na zmiany i że należy zaczynać zawsze od dzisiaj, a nie od 1 stycznia, jutra czy wakacji. Co roku wstawiam na bloga posty z podsumowaniem minionego roku, ale raczej unikam robienia typowych postanowień - bardziej skupiam się na kierunku, w jakim danym roku chce podążać, na czym się koncentrować, a co zostawić w spokoju. Może to właśnie dlatego nie rzuciłam się nagle wczoraj na sprzątanie czy naukę do sesji (czytaj: rzeczy, które teoretycznie powinnam robić), a oglądałam sobie film po norwesku, choć nauki norweskiego w swoim planie na nowy rok właściwie nie uwzględniłam.

Niestety - jeśli 31 grudnia coś było tak, to 1 stycznia wcale nie sprawia, że budzimy się z czystą kartą. Nasze relacje są dziś tak samo niepoukładane jak dwa czy trzy dni temu, tak samo nie potrafimy oszczędzać i nie chce nam się ruszyć z domu. A jednak wraz z 1 stycznia coś się zmienia. Niedługo po Nowym Roku idziemy do urzędu rozliczyć PIT i wyrzucamy stary kalendarz, a wraz z nim często mnóstwo wspomnień, z którymi trzeba się wtedy rozstać. W ten sposób dostrajamy się wtedy do otoczenia i pierwszy dzień nowego roku staje się dniem, w którym naprawdę chcemy zacząć coś nowego.

I tak oto tego dnia siadamy i zastanawiamy się, co w minionym roku się udało, a co było źle i co trzeba poprawić. Ostatnie 12 miesięcy stoi przed nami w całej okazałości - czasem jesteśmy naprawdę dumni z tego, jakie one były, ale czasem zmuszeni jesteśmy do takiej samokrytyki, że nie pozostawiamy na sobie suchej nitki. I właśnie po to jest nam potrzebny Nowy Rok. Kiedy indziej mamy okazję do refleksji i podsumowań, skoro wcześniej każdy dzień wyglądał tak samo? Nowy Rok to jedyny doskonały moment, żeby powiedzieć sobie "stop" i pomyśleć nad tym, co i jak można poprawić, wyciągnąć wnioski z tego, co było źle albo przez chwilę poczuć się naprawdę dumnym z tego, co w danym roku się osiągnęło. Nawet, a może zwłaszcza, jeśli tego dnia jedyną rzeczą, jaką mamy do roboty, jest odpoczywanie po imprezie.

Nie uważam, że robienie postanowień noworocznych jest bez sensu. Właśnie dlatego, że często dużo sobie obiecujemy, jest to dobry sposób na to, aby dowiedzieć się czegoś o sobie. Odkryć, jakie błędy popełniamy i co tak naprawdę przeszkadza nam w osiągnięciu celu. Nie musimy dokładnie wypełniać postanowień żeby stwierdzić, że tu czy tam mamy braki. A praca nad sobą to i tak coś, co przecież ma trwać przez cały czas. 

Nieważne, czy zaczniesz ten rok od razu na pełnych obrotach, czy może powoli i niepewnie - ważne jest to, jak ten czas podsumujesz i gdzie będziesz za rok o tej porze. I kim wtedy będziesz. Mimo wszystko miej świadomość, że wraz z dniem Nowego Roku zaczynasz jednak pewien nowy etap. Nawet, jeśli nie od razu z nowym "ja", to przynajmniej z nowym kalendarzem.

26 grudnia 2014

26 grudnia 2014

Nie skłamię, jeśli powiem, że ten rok nie był dla mnie łatwy. Zaczął się nie najlepiej i właściwie cały minął mi dość dziwnie - pełen niedograń, niezrealizowanych planów i niepoukładanych relacji. Zakończyłam kilka toksycznych, jednostronnych znajomości, nie wypaliło też kilka pomysłów i projektów. Ale takie lata też się zdarzają i są potrzebne, może dzięki tym doświadczeniom będę w tym nowym roku choć trochę mądrzejsza.

Ale nie było tak, że w 2014 nie wydarzyło się nic dobrego. Wręcz przeciwnie! Wydarzyło się mnóstwo :)

  • Najważniejszym momentem mijającego roku był koncert Alexz Johnson - spełnienie największego marzenia, na które czekałam prawie 10 lat. Poznałam wreszcie osobiście osobę, która od dzieciństwa była dla mnie największą inspiracją i warto było specjalnie polecieć na drugi koniec Europy, żeby tego doświadczyć.
  • Choć wiele spraw związanych z podróżami nie poukładało się po mojej myśli i czuję niedosyt, to jednak odwiedziłam aż 7 nowych państw, ustanawiając tym samym swój rekord ;)
  • Po raz pierwszy poleciałam na drugi koniec świata, co od jakiegoś czasu było moim planem. Strasznie się cieszę, że mimo przeszkód się udało :)
  • Spędziłam najlepszą jak dotąd majówkę - wyjazd autostopem do Belgii i Holandii. Mogę sobie tylko marzyć o tym, aby każdy wyjazd tak właśnie wyglądał!
  • Pojechałam w Bieszczady w październiku, spełniając jedno ze swoich mniejszych marzeń i nie rozczarowałam się. Było pięknie i już nie mogę się doczekać kolejnego wyjazdu, prawdopodobnie zimowego ;)
  • Odwiedziłam Sztokholm, co było planem odwlekanym od miesięcy i już myślałam, że się nie uda, ale jednak się udało ;)
  • Rozpoczęłam drugi kierunek studiów, co planowałam od dawna. Jestem zadowolona i póki co udaje mi się pogodzić studiowanie na dwa fronty.
  • Zaczęłam działać w AIESEC i choć jestem tam dopiero od dwóch miesięcy, już wiele się nauczyłam i poznałam sporo ciekawych osób.
  • Nawiązałam ciekawą współpracę zawodową i znacznie wzbogaciłam CV (praca, wolontariat, działanie w organizacji).
  • Kupiłam keyboard i podszkoliłam się z grania. Gram co prawda pokracznie, bo do wszystkiego dochodziłam sama właściwie od zera, ale jednak :) Zdecydowanie zaliczam to do sukcesów!
  • Zrealizowałam jakieś 75% planów na ten rok zrobionych w grudniu 2013 i choć żałuję, że nie udało mi się zrobić wszystkiego, to jednak ciągle jest to dobry wynik ;)

Plany na kolejny rok 

Na nowy rok nie robię żadnych konkretnych planów, jeśli chodzi o podróże. Niestety, nie będę miała na nie zbyt wiele czasu i podejrzewam, że podobnie jak w tym roku ciężko będzie wszystko dograć. Jeśli chodzi o wyjazdy, będą one raczej dłuższe i najpewniej zdaję się w tej kwestii na siebie.

Jedną z ważnych decyzji, jakie podjęłam jest to, że przerywam studia i wyjeżdżam. Nie zdradzę na razie żadnych szczegółów, bo sama nie jestem niczego pewna, ale chciałabym spełnić jedno ze swoich marzeń i pomieszkać przez parę miesięcy za granicą. Chciałabym wreszcie mieć na to czas, nie będąc związana studiami i wykorzystać go na rzeczy, których nie da się zrobić, kiedy trzeba codziennie przychodzić na uczelnię. Ciągle analizuję różne opcje, szukam najlepszych możliwości i choć wiem, że w żadnym przypadku nie będzie łatwo, to jestem dobrej myśli i wierzę, że ten wyjazd przyniesie wiele dobrego ;)

Ponadto mam też trochę planów odnośnie bloga. Trochę się tu ostatnio pozmieniało i mam nadzieję, że wkrótce stanie się on lepszym i ciekawszym miejscem. Z tego miejsca dziękuję wszystkim osobom, które przez ostatni rok tu zaglądały i które obserwują blogową stronę na Facebooku.

I na koniec trochę smutny plan, ale jestem pewna, że przyniesie pożytek - chciałabym wreszcie przestać uzależniać swoje plany, szczęście i powodzenie od osób, które tylko udają moich znajomych i nie marnować sił, czasu i energii na sztuczne podtrzymywanie takich kontaktów. Nie warto. Jeśli czegoś naprawdę nauczyłam się w tym roku, to właśnie tego. Chciałabym za to poświęcać więcej czasu i uwagi osobom, na które naprawdę mogę liczyć i które chcą robić to samo dla mnie. Wnioski niby proste, ale trochę to zajęło, zanim do nich doszłam ;)

Mam nadzieję, że 2015 przyniesie wiele dobrego, świeżego, pewnego i ciekawego. Jak najmniej momentów walki, a jak najwięcej radości, spełnienia, szczęścia i satysfakcji.
Życzę tego sobie i Wam. 
Szczęśliwego, pełnego i niesamowitego nowego roku! :)

20 grudnia 2014

20 grudnia 2014

http://www.inc.com
Według mnie autostop to jedna z tych rzeczy, których każdy powinien w życiu spróbować. Bezwarunkowo, bez kręcenia nosem i wymówek. Może nie każdemu się spodoba, ale zdecydowanie każdy powinien przekonać się o tym na własnej skórze :) 

Bez zbędnego przedłużania, przedstawiam najważniejsze według mnie powody, dla których warto wybrać autostop jako środek transportu. Wbrew pozorom to zdecydowanie więcej niż tylko darmowa podwózka. Zapraszam!


1. Wolność

Żaden inny środek transportu nie daje takiej swobody. Kiedy podróżujesz busem czy pociągiem, wsiadasz i wysiadasz o określonym miejscu w określonym czasie. Autostop tak nie działa. Jakiekolwiek planowanie mu nie sprzyja - taka podróż to często podejmowanie decyzji pod wpływem chwili, wiele zmian i niespodziewanych sytuacji. Jeśli w trakcie zdecydujesz się zmienić trasę lub zawrócić, masz drogę wolną. Nie ogranicza cię nic - ani rozkład jazdy, ani pieniądze wydane na bilety. To chyba najważniejszy powód, dla którego autostop jest dobrym wyborem :)

2. Przygoda

W busie albo pociągu na ogół nic się nie dzieje - siedzisz przez kilka, kilkanaście godzin w jednej pozycji, czytając piąty raz tą samą gazetę i dziesiąty raz słuchając tej samej płyty. Podczas jazdy autostopem nie ma czasu na nudę - tam ciągle jest się w ruchu, ciągle trzeba ogarniać sytuację, podejmować decyzje. Co chwila poznaje się kogoś nowego, nawiązuje rozmowy, dyskusje. Często jest tak, że sama jazda jest o wiele ciekawsza niż pobyt w miejscu docelowym :) Autostop jest więc gwarancją, że przeżyjemy prawdziwą przygodę, w dodatku bez wielkiego wysiłku i zupełnie za darmo. Według mnie to po prostu pierwszy i najprostszy krok do tego, aby uczynić życie ciekawszym :P

3. Poznawanie ludzi

Jak dotąd na stopa wzięło mnie 71 osób i każdą z nich pamiętam. Czasem podwózka była szybka i nie zapamiętałam z niej wiele, a czasem długa jazda mijała na poważnych rozmowach i kończyła się wymianą maili lub numerów telefonów. Do dzisiaj na przykład mamy kontakt z Niemcami, którzy w styczniu zeszłego roku podwieźli nas z Rygi do Suwałk. Jazda autostopem to świetna okazja, aby nauczyć się rozmawiać z ludźmi, otworzyć się, a często wiele nauczyć. Nawet jeśli zdecydowana większość tych znajomości kończy się po wyjściu z samochodu, mogą one pozostawić po sobie coś naprawdę ważnego. Ponadto autostop zwyczajnie przywraca wiarę w ludzi i daje okazje do spotkania się z prawdziwą życzliwością i chęcią bezinteresownej pomocy.

4. Kształtowanie charakteru

Jadąc autostopem nigdy nie wiesz, ile będziesz czekał na następny samochód - może parę minut, może parę godzin. To świetna lekcja cierpliwości, a także wdzięczności za to, co się otrzymuje i radości z małych rzeczy. Ponadto jest to świetna okazja do tego, aby przełamywać swoje bariery i ograniczenia i uwierzyć w to, że z każdej, nawet z pozoru beznadziejnej sytuacji jest jakieś wyjście. Sprawia też, że człowiek przestaje się przejmować pierdołami i stwarzać sobie na siłę problemy, a po prostu zaczyna jak najwięcej czerpać z chwili obecnej ;)


5. Oszczędność

Celowo wspominam o tym na końcu, ale jednak wspominam - to naprawdę bardzo ważna zaleta. Gdyby nie autostop, nie byłoby mnie stać na to, żeby wszędzie kupować sobie bilety samolotowe albo autobusowe. Pewnie wyjeżdżałabym raz do roku na tygodniowe wakacje, planując wszystko z dużym wyprzedzeniem i miesiącami zastanawiając się, czy naprawdę właśnie na TO miasto czy państwo chcę przeznaczyć pieniądze. To właśnie dzięki jeździe autostopem mogę podróżować często i bez wielkiego planowania - jeśli chce gdzieś pojechać, to po prostu tam jadę i nie muszę liczyć się z wielkimi kosztami. Nie lubię płacić za to, za co płacić nie muszę - zwłaszcza, jeśli opcja alternatywna daje mi straszną frajdę :)


A może są jeszcze inne powody, o których nie wspomniałam? Zachęcam do dzielenia się w komentarzach na blogu lub fanpage'u :)